*

Stepy we flamenco są dla mnie formą medytacji.

?

Czy można być lepszym człowiekiem, nie nosząc w sobie obrazu lepszego świata?

wróćmy do mnie, skoro świata i tak nie ogarniam

Nocne niebo ma dziś ten szczególny pomarańczowo-brunatny kolor brzemienny śniegiem. Zima niesie w sobie brudną jasność dla nocy, jakby rekompensowała niedostatek światła za dnia. Niepostrzeżenie wdmuchnęła cieniutką warstewkę białego pyłu na balkon, aż muszę wyjść boso, by poczuć nieprzyjemną wilgoć i scalić wzrok z zimną rzeczywistością czucia.


Jest wieczór, a ja jestem w domu. Wieczór bywa w moim domu dużo częściej niż ja i nawet zaczęłam mu trochę zazdrościć. Był czas, kiedy bardziej byłam, ale mniej żyłam. Ostatnio jestem dzianiem się, wydarzam się wciąż od nowa, bez przerwy. Jestem w ciągłym ruchu, jestem ciągłym ruchem i jeśli czas jest ruchem lub chociaż jest związany z ruchem, to bardzo bardzo szybko się starzeję (to nawet dobrze, bo wypadałoby się zdążyć choć trochę zestarzeć przed śmiercią). Im bardziej ograniczają mnie ściany zdarzeń, tym mniej jestem. Im więcej doświadczeń, tym mniej czasu na ich przetwarzanie, a ja się coraz bardziej wysycam i osiągam plateau przeżycia, tłumacząc sobie wciąż od nowa, że przecież tyle jest jeszcze do zrobienia. Robię te wszystkie rzeczy, które chcę lub zawsze chciałam robić. Kobieta, którą jestem na co dzień, przebiła tę, którą chciałam być, będąc dzieckiem (ale od zawsze cierpiałam na brak wyobrażenia odpowiednich ideałów i całkowity brak wyobrażenia raju).
Mogę, jeśli chcę, zatrzymać się, i tak pewnie zrobię, by wreszcie zacząć być. Nigdy wcześniej nie mogłam tyle, ile mogę teraz i trochę przeraża mnie ta łatwość kreacji życia. Po prostu mogę i po prostu robię i - o  zgrozo - otrzymuję więcej niż oczekiwałam.

Tylko świadomość jednego braku uporczywie towarzyszy. Tylko jedna otchłań macha do mnie, ilekroć spojrzę, a patrzę często, choć to niczego nie zmienia. I tylko tego będę żałować.
A żal jest trucizną.


małość

Widzę kanciaste ramy swoich ograniczonych myśli. Widzę wycinkowość postrzegania i wiem, że nie starcza mi istoty szarej i wyobraźni. I żaden reportaż, żadna kropelka świadomości, żadne przestrojenie na przekaz cudzej historii tego nie zmienią. Klapka za klapką ciasno, coraz ciaśniej.
Nie widzę świata. Nie widzę ludzi.
Ledwie miga powidok iluzoryczności.

Jakim małym trzeba być, żeby człowiek sam sobie wystarczał, żeby człowiekowi wystarczał maleńci wycinek otoczenia. A i tak postrzeganie nawet tego skraweczka kanciaste i niepełne.
Uwiera mnie ta ciasnota.


Wszystko (a prawie nic, prawie nic) przeze mnie przepływa i od razu maleje i karleje skażone moją małością i ograniczeniem. Zmieniam kształt informacji, wciskam ją w wąskie kanały, starymi myślami zmieniam strukturę informacji. Na wejściu różnorodność na wyjściu co najwyżej podbarwiona czuciem ciastolina.
A w oddali i tuż obok miliardy zdarzeń, miliony sytuacji, nigdy nie dotkniętych nibynóżką świadomości.

..

ściągnięcie uczuć do jednej myśli..

będę potrzebowała rudoczerwonej szminki, żeby przetrwać ten dzień

.

Everything started when Dagny was dancing

Raport z poziomów meta.

Wiedzieć, czego chciałabym chcieć.

.

Jestem tym, kim chciałam być. Piękny przykład krótkowzroczności.

,


Z jednej strony nie mam nic do stracenia. Z drugiej - tego, co już straciłam, nigdy nie odzyskam.

i come with knives

I never promised you an open heart or charity.

przepływ

Mam poczucie, że wczoraj wydarzyły się dwa dni, tyle że przez nieuwagę nieprzedzielone snem.

..?

Ból, którego źródłem są trucizny, kiełkuje zawsze w lewej skroni.

control point

Moja spontaniczność przerodziła się w szybkie przeplanowywanie. Buduję wieże z klocków i w razie potrzeby wyciągam cegiełkę z podstawy i natychmiast podmieniam inną, by nie zaburzyć równowagi. To dobrze.

Nadmiar ruchów w krótkim czasie staje się jednak źródłem chwiejnej irytacji. Niepokoi mnie to, bo świadczy o ograniczeniu. Nie taką siebie kiedyś widziałam. To źle.

tudum

Poszłam pobiegać po gigantycznej przerwie i po nieco ponad 20 minutach zrozumiałam, dlaczego wieloryby wróciły do wody.

Tyle że to nie jest opcja, więc będzie śmiesznie przez co najmniej dwa tygodnie.

.

Akwarium czasu

Czas stał się dla mnie przestrzenią podzieloną na wyraźne prostopadłościany. Ciągi godzin lub dni  są oddzielone od siebie przez wyraźne bariery. Żyję od muru do muru, jak ryba w akwarium zbudowanym z nieprzezroczystych ścian zdarzeń.
Od dawna, niepostrzeżenie akwarium staje się moim zewnętrznym szkieletem. Stabilizuje i ułatwia przemieszczanie w czasie, więc gdy pewnego dnia zniknie, po prostu się zatrzymam i rozpadnę.

najcodzienniejsza codzienność z codziennych. nareszcie.

Wracałam dzisiaj w godzinach szczytu i zdecydowałam się na jedną z trzech tras. Minęłam w międzyczasie jedną z pierwotnie odrzuconych dróg i stwierdziłam, że stoi zakorkowana, co potwierdziło pierwotny wybór i zredukowało opcje do dwóch. Kawałek dalej utknęłam na jednym z placy, na którym mogłam jeszcze zmienić zdanie. Stojąc, zaczęłam myśleć. Wprawdzie wszystkie ulice w centrum będą zakorkowane, ale zgodnie z paradoksem Monty'ego Halla przy zmianie trasy powinno wzrosnąć prawodpodobieństwo wygranej, czyli korek może okazać się mniejszy. Z drugiej strony Bruno Schwartz twierdzi, że zmiana decyzji powoduje, że jesteśmy z niej mniej zadowoleni, bo dopiero przyjęcie decyzji ostatecznej, która czyni ją nieodwracalną uruchamia procesy poprawiające samopoczucie. Zadałam więc sobie dwa pytania. Czy bardziej ufam rachunkowi prawdopodobieństwa, czy psychologowi oraz czy wolę być szczęśliwa, czy dostarczyć sobie rozrywki w związku z rozwianiem niepewności co do sytuacji na trzeciej trasie. Jak argument dodatkowy moja wyobraźnia podsunęła mi wizję sznura aut na odcinku kilometra posiekanego kilkoma zmianami świateł i ... niewiadomą.
Oczywiście zapragnęłam rozrywki, bo kto by się przejmował satysfakcją. Ciekawość jest ważniejsza.
Na pierwszym zjeździe zamknięto drogę, nic straconego, jeszcze dwie opcje skrętu kawałek dalej i... wyrastające znienacka dwa lśniące nowością znaki zakazu. Nawet mi przemknęło przez myśl, czy nie przejechać kawałeczka, bo może się ktoś pomylił i postawił jeszcze przed ostateczną zmianą organizacji ruchu, ale przed 6 rano w ciągu 15 minut minęłam 3 patrole policyjne, co przesądnie uznałam za znak, więc kontynuowałam zgodnie z literą prawa (czyli nie praworządność, a lęk przed karą poparty ciemnotą i zabobonem, które jak wiadomo karmią się właśnie strachem). W efekcie swoich poczynań zaczęłam się wracać i to dość solidnie bez możliwości zawrócenia. Zresztą duma nie pozwoliłaby mi się wpakować w korek do drogi prowadzącej do korka, który chciałam ominąć. Pokluczyłam wąskimi uliczkami, kierując się głównie w stronę przeciwną do miejsca zamieszkania i po nadłożeniu drogi znalazłam sobie trasę numer cztery. Straciłam na tyle dużo czasu, że ruch uliczny nieco zelżał i w ścisku, ale jednak - przejechałam resztę drogi. Co jak co, ale dzięki zmianie rzeczywiście mogłam głównie się poruszać, choć czasowy zysk jest dyskusyjny. I rzeczywiście wydaje się, że w związku z nagłymi niespodziankami byłam mniej szczęśliwa.

Jaki z tego morał? Należało włączyć nawigację i sprawdzić wcześniej natężenie ruchu.
A szczątkowej wiedzy nie wolno wykorzystywać do podejmowania decyzji.
(Nieszczątkowa wiedza praktycznie nie istnieje, ergo nie należy podejmować decyzji :]).

kochany

Kochany Pamiętniczku, wielcy pisali o swoich codziennostkach w dziennikach, bo codzienność przydarza się każdemu dość często, więc można wydać grube tomiszcza, żeby dzieci, chciwi ludzie i pamięć nie przymierali głodem, więc ja całkiem niewielka też bym przecież mogła tu napisać o wydarzeniach czy odczuciach. O przesądach, choć prywatne przekonanie, że niepozmywane naczynia w zlewie wysysają życie ze ścian i z człowieka wydaje mi się uzasadnione. O dolegliwościach, np. o ciekawym w odcieniach intensywności bólu w prawym barku lub o permanentnym zmęczeniu, które sobie uświadamiam tylko wtedy, gdy mam chwilę na odpoczynek, więc nie odpoczywam, by nie czuć się zmęczoną. Nawet, w ramach upamiętniania dnia, tak sobie cicho, gdy nikt nie mówi i nikt nie słucha, narratoruję w głowie swoją codzienność, zabarwiając lekką drwiną, bo przecież boję prawd absolutnych, więc muszę być autoironiczna, ale rezultat wyłącznie w myślach brzmi błyskotliwie i zabawnie. Reasumując, kochany pamiętniczku (małymi literami, bo z każdą chwilą coraz mniej cię szanuję), ja niewielka lepiej tu o codziennostkach pisać nie będę, tylko jakiś pył myśli czy przeczuć strząsnę dla higieny psychicznej i treningu bezwzrokowego pisania.

Wyrywam dziś dużo cytatów z książek, bo rozgrzebuję wiele książek, a potem porzucam trupy z otwartą, poszarpaną klatką. Cytat nie jest kotwicą dla myśli, chyba że ktoś myśli inercyjnie i nie ma problemów z koncentracją na jednej (symbolicznie: 1) kwestii. Zazwyczaj cytat jest haczykiem, na który łowi się ruchliwe rybki myśli. Rybki z przedziurawionym gardłem miotają się, panicznie rozpływają w losowych kierunkach ograniczonych tylko linką, do której przytwierdzony jest haczyk. Przerażone plują, krwawią i robią pełne strachu kupy, dlatego cudze sentencje mogą wydawać się inspirujące.

"Każdy strach ma kilka pięter". Powiem więcej, panie W. Osobiście znam ludzi, którzy mają całe wieżowce strachu. Ci ludzie chowają się w mokrych miastach zbudowanych z przypadkowo zestawionych strachów podświetlonych neonami i  często myją szyby lub zatrudniają psychofachowców, by im te okna z widokiem na wewnętrzny strach czyścili.
Ja też mam wieżowiec, mam nadzieję, że mam wieżowiec, tylko mój zamiast w górę rośnie w dół, pod spód i nawet - a może zwłaszcza - ja słabo go widzę.
Gdyby się było grafomanem, to by się porównało wieżowiec rosnący w głąb do piekła, ale udaje się, że się nie jest, więc się nie porówna. Wie się, że to byłoby wierutne kłamstwo. Wie się, że to zwykłe korzonki, którymi czerpie się wartości odżywcze i energię do działania. Jeśliby się nawet chciało komuś taki wieżowiec pokazać, to trzeba by długo szukać wśród górników lub grabarzy, ale ci mają zbyt mityczno-zdroworozsądkowe podejście do rzeczywistości, by chcieć takie podziemne patologie oglądać.


Czytam Cohena, słucham Cave'a, znoszę książkowe drzewo na zimę, by nie marzły mi myśli. Smakuje mi ta jesień.

39

Otworzyłam na losowej stronie. "Z tego że jesteś piękna, ale okropnie cuchniesz, wywnioskowałem, że cię zabito".
I już widzialam, że dziś zabiorę to przetworzone drzewo z plamami tuszu do domu.

Wcześniej zdecydowałam się na kolejne podejście do audiobooków. Po raz pierwszy może się udać, bo po raz pierwszy trafiam na prozę napisaną językiem stworzonym do mówienia.

Choć nadal uważam słuchanie książek za dziwne (chyba że jest się niewidomym lub analfabetą). To jakby ktoś myślał obce myśli w twojej glowie nie twoim głosem. Żeby rozproszyć obcość głosu, słucham tylko przez głośniki. Zanurzenie jest wtedy mniej inwazyjne.

wycinanki

Czuję się jakbym była wycięta z kolorowanki z dzieciństwa Tima Burtona.
Budzę się, i to nawet codziennie, ale jakbym od tygodnia była martwa. Mam tylko jedno pragnienie - zagrzebać się w zimno-mokrej ziemi i pójść spać.

,

Tyle lat żyję na tym świecie, a jeszcze się nie nauczyłam, że lekiem na niewyspanie, apatię i brak energii nie jest sen, a wymuszona bezsenność. (Mimowolny dowód na przewagę empirii nad ratio).

(jeśli kiedyś miałam wątpliwości, to mimowolne pranie mózgu w czasie studiów przesunęło doświadczenie przed teorię i sprawiło, że szukając definicji jakiegoś pojęcia, przebiegam wzrokiem słowa w poszukiwaniu esencjonalnego wzoru; to musiało być srogie pranie mózgu, bo organicznie preferuję słowa).

.

Co to za nastrój, skoro tłumaczę się z tła intencji. Prewencja nieporozumień, które i tak przecież nie miałyby żadnego znaczenia.

Przecież o to tu chodzi. Wyjałowienie z kontekstu, odsączenie z motywów. Czyste strzępy, które coś o mnie mówią tylko mnie samej wplątanej w węzły rzeczywistości, a i tak jest to tylko efekt uboczny.

Dlatego żenuje mnie ten unik. Ograniczenie co najmniej jednego stopnia swobody nadinterpretacji, by uniknąć jednego odprysku możliwej ścieżki reakcji.

Tak tylko bazgrzę w rożku bez związku z dziś cytat z artykułu przeczytanego rok temu.

'Nazwie ten okres ''niedzielnym popołudniem, które trwa latami''. Popołudnie wypełnione spokojem, w którym czai się rozpacz.'

filtr bólu

Wiem, jak to jest żyć bez naskórka. Ze zdartą całą powierzchnią odczuwania.
Wtedy każde najdelikatniejsze muśnięcie jest bólem. Pod warstwami bólu można wyodrębnić inne pasma czucia, można przeczuć intencje dotyków, przewidzieć cele zbliżeń, ale zawsze zawsze pierwotny jest ból. Sprzężenie z bólem staje się naturalnym połączeniem i nie przeszkadza nawet w wyczuciu delikatności.
Życie bez naskórka szybko też uczy, że ból nie jest żadnym uzasadnieniem czy usprawiedliwieniem.
.
Na zapleczu życia da się wyhodować sztuczną skórę. Z cieniutkim naskórkiem. Tylko długo trwają testy wytrzymałości.
Dlatego od pewnego czasu wiem też, jak to jest odczuwać z naskórkiem.

kamienie

Chwile odcięte między ścianami obojętnego spokoju. Czas od muru do muru. Za chropawym, zimnym kamieniem fale chaosu, pasma wydarzeń, wstęgi działań. Gładzę ścianę, zbliżając się do tego, co do zrobienia. Niespiesznie. Nie chcę jeszcze wchodzić tam, gdzie jest nagląco. Spokój nie faluje, nie kołysze, nie koi. Spokój jest kamieniem. Kamień we mnie. Sedno.

Przywożę czasami z różnych miejsc kamienie, choć to nie jest reguła ani tym bardziej zwyczaj. Tu granit, tam kostka brukowa. To chyba jedyny ślad miejsca, który ma sens. Te wszystkie kartki, drobiazgi, utensylia mają znaczenie tylko w momencie wybierania, ponieważ chwila wybierania znaczy. Z rzadka bywają też użyteczne, ale to zupełnie inna kategoria dla przedmiotów. Z - lekko brzydzę się tego słowa, więc opakuję w cudzysłów - "pamiątek" - istotne są tylko kamienie. I jeden jesienny liść. Mają znaczenie w tym sensie, że są (o kilka nieb wyższa kategoria od utylitarności), chociaż nie do końca liczy się to, gdzie przebywają. Nie pamiętam na przykład, gdzie zapodziałam ten różnopastelowy kamyk pachnący morzem, który - trzymany w dłoni - przywołuje fakturę mokrego, szorstkiego piasku pod stopami. Niespecjalnie mnie martwi zguba, bo mam go już dawno w sobie. Mam też inne skruszone kamienie z różnych miejsc. Więcej w sobie niż w rzeczywistości.

Tak jakby -- we mnie --  nie było rzeczywistością.

Więcej w sobie niż w namacalnym zewnętrzu.

To chyba lepiej dla tych wszystkich dróg, murów, kamienic, chodników i ruin. Dłużej będą trwały niepozbawione kawałeczka. Poza tym dzięki temu nie zaczęłam jeszcze funkcjonować w mieszkaniu zmieniającym się w żydowski grób.
Może to od początku było symptomatyczne, że okładam się kamieniami.
(nie dopisuje się post-sensów. to jak zmienianie biografii)

..

Pod wpływem zewnętrznego obrazu przypomniał mi się ostatnio sen lub myślobraz, granica zatarła się dawno temu. To, co wyobrażone, zasłyszane, rzeczywiste i przyśnione rozmywa się w jedną smugę. Wyraźność dawno przestała być kryterium. Gdybym jednak musiała rozstrzygnąć, to był to sen z domyślonym później słono-zimno-rześkim zapachem, bo prawie na pewno pierwotny był obraz zanurzony w huczącym szumie i poza wzrokiem, słuchem i dotykiem nie angażował innych zmysłów.
Stałam nad brzegiem morza, stałam pierwszoosobowo, nie widząc siebie, i w katatonicznym osłupieniu obserwowałam wzbierającą pionowo falę. Rosła coraz potężniej i gwałtowniej, jakby u podstaw miała gigantyczną grzybnię sięgającą daleko w głąb morza, która coraz żarłoczniej zbierała masy wody, by odżywiać i konstytuować coraz wyższy i szerszy mur. Pamiętam wilgotną, chłodzącą mgiełkę kropelek na twarzy i ramionach, gdy fala, nabierając objętości, formowała się przede mną. Pamiętam oczekiwanie na załamanie, które musiało nastąpić, gdy moje ciało zetknęło się ze ścianą. Pamiętam bezwładność i bezbronność wobec nieuniknionego. Pamiętam zgodę i poddanie. Ciało szarpane przez prądy w głębinie (bo to przecież oczywiste, że przypływ od razu pożarł cały lądowy świat), ciało bezwolne i spokojne.

Chyba dlatego najzwyklejszy obraz zapadł w pamięć. To niecodzienna reakcja i odczucie.

..

Mniej we mnie paniczności, mniej szarpania.
Możliwe, że spokój we mnie był kiedyś tonią i metrami sześciennymi granatowej wody, ale to nie był pewny spokój. Oceaniczność okazała się łatwozaburzalna.

Teraz spokój jest kamieniem. Kamień jest sednem.
Znów czuję oparcie. W sobie.
Mogę stanowić opór. Dla otoczenia.
Z głębi. Nie - powierzchownie.

.

Widzieć, zanim się zobaczy.

kolaże bezkontekstowe

Znów to wrażenie, że moje emocje leżą wybebeszone obok mnie, widzę je, jestem ich świadoma, moje ciało je czuje, chce się zwijać z bólu, chce wyć, chce biec, chce drzeć, ale całość nie jest zintegrowana z psychiką. Psychika na dywanie. Na drewnie. Powalała wszystkie podłogi. Emocje podarte, postrzępione na gnijącej kupie a ja nie mogę ich scalić ze sobą, tylko zwierzęco wyć.
Nie mogę ich dotknąć. Tylko dotyk umożliwia zrozumienie.

5 niedziel później

oswoiłam bycie w swojej głowie.
bycie w.


(choć doskonale pamiętam stan, nie przypominam sobie, co się wtedy działo na styku z zewnętrznym światem; pewnie nic) 

Rekonstrukcja

Choć od początku trochę myślałam, trochę byłam, trochę czułam i trochę doświadczałam, i choć od początku  pojawiały się przebłyski, to najpierw pojawiła się intensywność myślenia, później intensywność czucia, później intensywność bycia, a na końcu intensywność doświadczania, które spięło wszystko.

I jest to kwestia świadomości.

I jest to bardzo nienajgorsza kolejność.

z cyklu: sprzężenia (czyli to nie jest post sensu stricto o bieganiu)

Więcej biegam.

głębia ostrości

Skrócenie snu rozciąga perspektywę i oddala horyzont przeszłych zdarzeń. Zmrużone w ciemności oczy badają granice detali wspomnień, ale nie mogą objąć pełnego obrazu. Dopiero godzinny sen resztkami determinacji wyszarpany nocy otwiera przestrzeń dla bezmyślenia i w odrealnionym paśmie bezsenności pozwala wykluć się rekonstrukcji całości.

Poranek zatopiony w spokoju.

,

Taniec ze skalpelem rozpoczęty.

do za.

historia pani Róży


.
.

i czarna wstążka przy koszuli zamiast jakiegokolwiek komentarza

.

znów szukam punktu przegięcia.

Wat ".."

Schodzenie 
ciągle schodzenie 
ciągle w dół 
schodzenie 
a jutro stwierdzą 
to tylko trzy łokcie pod ziemią.

2.

Jest tylko jedna rzecz bardziej wyzwalająca od poczucia, że nie ma się nic do stracenia.

dlaczego powinnam była studiować językoznawstwo.

W warstwie narracji miewam poczucie oderwania od swojego przeżycia. "W warstwie narracji". Jak przy takim nazywaniu postaw można nie być oderwaną? Jak  można unikać takiej nomenklatury, skoro życie się żyje, przeżywa się we mnie, a narracja z całym swoim dystansem i przewidywaniem opisuje. Niejednokrotnie równoczasowo.
Żyjemy  więc życiami równoległymi - ja i narratorka niewszechwiedzaca, ale zdystansowana na tyle, by stanowić kontrapunkt dla przeżycia, a tym samym zawsze rozszerzająca ogląd. Ja i dziewczyna czująca, myśląca, w pełni w byciu zanurzona. Równoległość jest lekiem na wewnętrzną niespójność, godzi spojrzenie z ostrością ustawioną na nieskończoność z przesłonięciem analitycznych oczu zmysłowo-myślącą tętniącą błoną. Równoległość nie może jednak manifestować się jednocześnie w działaniu czy w słowach. Dlatego doświadczasz chłodu komentarzy i  postaw, by po chwili poczuć ciepły podmuch ognia spontaniczności. Dlatego dostrzegasz dysonans.

rozdarcie

Pierwsze klawisze drażniące dawno zakopane uczucie. Prędkość, ciemność, mokre, lśniące ulice. Pojedyncze szarpnięcia strun, szorstki, tnący palce dotyk. Mięśnie napięte w oczekiwaniu na nieuniknione uderzenie. Drżący mur budowany z ostrych dźwięków skrzypiec. Nagły zakręt i zawieszenie w łuku. Unoszące się włoski na karku, spływające ciarki, niespodziewanie rozmazany obraz. Rozpraszany raz po raz migotliwymi światłami miękki mrok. Wznoszenie się z wzbierającą falą. ..Wyciszenie przed ostatecznym cięciem smyczków, które rozdzierając uwalniają krzyk. Zdławiony oddech zmieszany w gardle z łzami. Przebicie ściany. Roztrzaskanie emocji w drobny szklany mak. Brzęczenie i krystaliczny, wibrujący ból.
Z naruszonej delikatnej tkanki pamięci sączy się karmione wieloma zmysłami wspomnienie. Wspomnienie, które w równym stopniu dotyczy tego, co było, tego co jest i tego, co będzie.

Marzę o przeszłości i wspominam przyszłość. W furii zamazuję przeszłość i wymazuję przyszłość. Linearny czas jest złudzeniem. Realnie istnieją tylko skrzypce, dreszcze, uczucia i taniec.

* (drobny druk )

Ad. koperek.

Skoro już poczyniłam wyznanie, że życie zachwyca, to zapytam jeszcze, jak ma nie zachwycać, kiedy zachwyca.
Kiedy wśród pierdyliarda pięknych, regularnych, zadbanych, przemyślanych, wymuskanych domków znajdę takie cudo i przystanę, by się pozachwycać, by uwiecznić, by kontemplować w chwilach trwogi i drżenia. Musi zachwycać.



koperek

Widzę swoje życie jako serię obrazów filmowych. Pomimo tego, że mam szczególną relację ze słowami, że uważam je za tworzywo plastyczne względnie o dużych możliwościach, to sam zapis generuje konieczność nadawania ciągłości i tworzenia powiązań między zdaniami. Składnia narzuca sposób myślenia o, zdania muszą stanowić uzasadnienie dla siebie i to zwykle choć częściowo w odniesieniu do szerszego kontekstu. Tymczasem większość chwil mojego życia nie potrzebuje żadnego uzasadnienia, nawet jeśli mam świadomość osadzenia w okolicznościach i uwikłania w przyczynowo-skutkowych ciągach wydarzeń, myśli, emocji, wyborów, inercji, przyszłości i przeszłości. Być może jestem zbyt zatomizowana, a przez to pod pewnymi względami niespójna. Być może wydaję się sobie niespójna, bo myślę w sposób pokawałkowany, bo kaleki umysł w strachu przed upraszczającym uogólnieniem unika syntezy, broni się przed modelem, w ramach którego wszystko dałoby się wyjaśnić i spiąć. Tak działa literatura - nawet mimowolnie, nawet między słowami - wiąże i nadaje znaczenia. Tak ja ją odbieram.
A język filmu może, ale nie musi, ponieważ obraz może, ale nie musi.
Więc widzę - niestatyczne, choć czasem zamrożone obrazy, przepływające przez myśli. Choć mogę wyjaśnić, skąd, dokąd i dlaczego (ale będzie to wtóra analiza obarczona gigantycznym błędem interpretacji), to nie czuję potrzeby tłumaczenia. Widzę obrazy i one składają się na to kim jestem. Dwadzieścia, piętnaście czy nawet dziesięć lat temu wydałyby mi się nieprawdopodobne, bo nie oczekiwałam, że się wydarzą. Niektórych bym wtedy chciała, innych wręcz przeciwnie, ale większości nie oczekiwałabym, bo nie wydawały się rzeczywiste, jakby mogły zaludniać tylko wyobrażone światy. A jednak wydarzenie się czyniło je natychmiast naturalnymi i normalnymi i żadne nieprawdopodobieństwo nie zaburzało przeżywania.
Zachwyca mnie życie, ale w zasadzie nie zaskakuje, choć bywa niespodziewane. Nie zaskakuje w sensie nie rodzi niedowierzania. Może dlatego, że wprawdzie starałam się dążyć do tego, co wydawało się najlepsze, to spodziewałam się najgorszego (można mówić, że to asekuracyjny pancerz przeciwko rozczarowaniu, ale nie wypada powtarzać w towarzystwie rzeczy jawnie oczywistych). Gdy brak oczekiwań równoważą dążenia, człowiek wypada poza kategorie optymizmu-pesymizmu. Zwłaszcza gdy bazuje się na pogodzie ducha. Zwłaszcza gdy czerpie się radość z niepogody ducha. Zwłaszcza gdy się po prostu lubi żyć.

Żurawina i migdały

Kiedyś więcej milczałam. Teraz wypowiadam wiele słów, tyle że pieczołowicie wydrapałam z nich domniemanie prawdy. Lekkość konwencji otwiera drzwi do krainy niepowagi, w której jest zwiewnie i przyjemnie, a przede wszystkim bezpiecznie, bo można powiedzieć w zasadzie wszystko. Śmiechem pompujemy baloniki, balonikami wypełniamy przestrzeń, która mogłaby być smolista, bo smród, ból, cierpienie i śmierć.  I choć ciężar właściwy śmiechu w balonikach jest dużo mniejszy od ciężaru przyczajonej atmosfery, to nie przestają mnie zaskakiwać pojedyncze, ultraciężkie gatunkowo krople, które skapują niespodziewanie w przestrzeń praktycznie obcych sobie ludzi.

Zaskakuje mnie, że ludzie tak łatwo poddają się przerysowanym formom, że zdystansowani przyjmują prawie każdą rolę. Zaskakuje mnie i zachwyca ten mały, ordynarny teatr. I pojedynczy widzowie, którzy jeszcze nie wiedzą, że to się nie dzieje naprawdę. I pojedynczy aktorzy, którzy jeszcze nie czują, że w piątej warstwie podtekstu jest dużo prawdy. Prawdy, do której przez rozmycie i wieczną wątpliwość nigdy nie uda się z całą pewnością odkryć.

Z drugiej strony nigdy tak wyraźnie nie dostrzegałam łatwości ukrycia manipulacji w umownej kapsule rozbawienia i w niedopowiedzeniu. Ta możliwość jest jak lśniąca pokusą rosiczka, która wabi nieostrożnych. Choć nie mogę zdecydować, czy myślę teraz o manipulujących, czy manipulowanych...


Nie jest nudno. To najważniejsze.


.

topniejące minuty

A często tak.

Tak, chciałbym wszystko dopowiedzieć, ale to jest nie do zrobienia. 

 Szczepan Twardoch

Czasami tak.

Gdybym wiedział, to napisałbym to wprost, a nie wiem, więc używam metafory. 

 Szczepan Twardoch

warstwy szumu

Przed snem prawie rytualnie odklejam kolejne warstwy myśli, zaczynając od najwyraźniejszych, które świadomie mocno wydzieliłam w ciągu dnia, aż do tych prawie niezauważalnych. Każdy następny dotknięty poziom jest coraz bliższy szumu. Im głębiej schodzę, tym głośniej krzyczą szumne myśli, które same się myślą w ciągu dnia i w nocy, na jawie i we śnie. A każda z nich przypomina drżący, mimo że ciężki, ołowiany liść, który wolno opada na dno umysłu. Z każdego śladu po oderwanej myśli sypie się metaliczny pył i zaczyna powoli zalegać w komórkach ciała.
Rano na początku nie ma zarysu myśli, w głowie jest tylko gęsta biała mgła, którą trzeba zdecydowanie przebić, by wstać. Są też niewiarygodnie ciężkie kończyny i sztywne mięśnie, bo ciało zawsze pamięta.
Zapominasz o ciele.

Po przekroczeniu pewnej bariery kumulacji każde kolejne, nawet lekkie obciążenie przytłacza, ale mimo zmęczenia boisz się przykucnąć, odpocząć, bo wiesz, że chwila pozornej ulgi sprawi, że już nie wstaniesz. Niewielki ciężar nie pozwoli ci się już wyprostować. A jednego jesteś pewna - nie możesz nie wstać.

mech na murach

W głowie niematerialność pustki i materialność ciemności. Naprzemiennie. Coraz szybciej. Natychmiastowo. Równocześnie w równoległych światach tożsamości.

Dotykam cię ciemności. Miękka i wciągająca, delikatnie zasysająca okruchy żywej codzienności.
Palce we włosach, opuszki przy skroniach, paznokcie na czaszce, palce w neuronach, opuszki na powierzchni myśli, całe dłonie w gęstej, mętnej, drżącej od emocji cieczy. Dopiero tam, w głębi, spokój najstraszliwszego.


Ból jest barierą, ścianą, która napiera. Im dłużej się naprężasz, napinasz, walczysz z nią, tym mocniej razi, tym głębiej przewierca. Ból jest ścianą, w którą trzeba wejść, której trzeba się poddać. Tylko tak się przekracza, tylko tak.


(Redefiniowanie siły.)

**

Rozbijam pustkę muzyką. Cudzymi oddechami wypełniam przebłyski próżni pojawiające się między skroniami. Wprowadzam niezliczone atomy z zewnątrz, ale każdy ich zbiór jest skażony drobinkami obcych idei i to też jest niezdrowe, bo całość od razu zaczyna falować w rytmie mojego czarnego czucia. Odbarwiona abstrakcja zabarwia się, zyskuje kształt, fakturę, formę. Otrzymuje ciało, oślizgłe, obłe, przed którym nie ma zamkniętych drzwi. Posiada też kończyny, ma dłonie. A z dłoni zawsze prędzej czy później wyrośnie nóż. Abstrakcja zyskuje ciało. Abstrakcja staje się człowiekiem.
Tną pierwsze skrzypce.


*

arktyczny ogień

masa

Przyjemnie kojąca jednolitość szarości.

Rozebrana z większości form, uwolniona z geometrycznych, uwierających, wyrazistych ram schematów rozumienia, przelewam się z chwili na chwilę jako homogeniczna masa myśli i stanów. Wylewam się z czegoś, co było mną, mieszam z siwym, mdłym niebem, wypełniam szczeliny codzienności. Naturalnie.
Bez kolorów, bez eksplozji, z umiarkowaną przyjemnością poddaję się impulsom i zawierzam odruchom. Nie musi dziać się nic szczególnego, nie potrzeba uzasadnienia. Po wyjściu ze ścisku zdarzeń tylko rozlanie myśli aż pod mury świadomości.

To przyjemne jak zanurzenie całego ciała w ciepłej wodzie, rozluźnienie mięśni, uwolnienie myśli, lekka deprywacja. To naturalne jak działanie przy pełnej zgodności z spójnymi pragnieniami i zamierzeniami.
Mimo umiarkowanie pozytywnych symptomów -
     to nie jest dobry stan.

Bo gdy wkładam dłoń lekko odurzonej świadomości w cudownie gładką popielatą masę, wyczuwam, czym jest.
Przetrawioną, sfermentowaną tęsknotą.

.

Bardzo głęboko, w rdzeniu bycia jestem czującym drżeniem.

rachunek zaburzeń

Zaburzyłam się.
Jestem czekającym na podpalenie fajerwerkiem, który czując ciepło płomienia i nadchodzącą eksplozję, usiłuje ją tłumić, ale wiele iskier i tak wydostaje się na zewnątrz i wypala drobne dziurki w delikatnym materiale codzienności. I tak od długich godzinodni.
Nie mam spokoju, nie mam dystansu.

Był czas, kiedy ogień był skuty lodem.
Był czas, kiedy ogień stopił większą część lodu i z czystej, zimnej, niewzburzonej wody czerpałam spokój. Ogień schowałam jeszcze głębiej, tak że czułam już tylko ciepło.
Potem nastał czas kalekich metafor, więc moje postrzeganie tego okresu jest upośledzone (poczucie zrozumienia dość silnie koreluje ze znalezieniem mocnego obrazu lub nośnej metafory), ale na podstawie wspomnienia czucia mogę stwierdzić, że głęboko działo się wiele, choć wolałam trwać przy bezpiecznej powierzchni. Teraz wiem, że wtedy pękało dno.
Nie tak dawno temu czarny ogień wylał się z popękanego dna. Pluł, brudził, parzył.
Wyobrażenia zaczęły się zlewać. Woda wyparowała, zostały fontanny ognia. Niektóre od razu zamarzały, ale nie do końca, bo straciłam kontrolę. Z zewnątrz pokrywały się lodem, ale nie przestawały tryskać płomieniami w środku. Punktowo przebijały skorupy i rzygały czarnymi odłamkami, których nie dało się skierować z powrotem do wewnątrz. Inne, niezamarznięte, płonęły niegasnącą smolistą czernią, paliły i niszczyły.
Wychodziłam wtedy z domu ze świadomością, że wychodzę jako chodząca destrukcja. Przekonana, że gdziekolwiek bym nie poszła, zabieram ze sobą (nie)pokój z widokiem na zgliszcza. Jakkolwiek bym się nie starała wyciszać warknięcia wściekłości, niemożliwe jest zagłuszenie cichuteńkiego bulgotania lawy w mojej głowie. Ten dźwięk przypomina, że wciąż wszystko płonie.





słowa-lustra

Istnieją słowa wypełnione treścią i są puste, wypolerowane słowa-lustra. Jedne i drugie są potrzebne. W kontakcie z pierwszymi i tak trudno dotknąć treści, bo blokują ją własne wyobrażenia, ograniczenia, ale przez podobieństwa, analogie, przybliżenia, skojarzenia - rozszerzają. Drugi rodzaj słów nie służy poznawaniu, łamaniu, zwiększaniu zrozumienia. Drugi rodzaj stwarza pole obserwacji siebie, daje miejsce do wypełnienia formy, umożliwia wgląd. Sama dla siebie lubię zostawiać gdzieniegdzie słowa-lustra. Puste, kolorowe wydmuszki, by tchnąć w nie odrobinę życia, gdy przyjdzie ochota lub zajdzie potrzeba. W dobrym, lustrzanym tekście można przeglądać się na przestrzeni wielu lat i spokojnie odnotowywać znaczące zmiany.

śnieg

To znamienne. Jakiej historii nie dotkniesz, zaraz wysypują się maleńkie tragedie. Nie trzeba nawet nacinać żadnej szczególnej błony pamięci, czy mocno wchodzić w teraz. Maleńkie tragedie opisane najprostszymi słowami po prostu wypadają z ust i toczą w twoją stronę, i otaczają cię. Jakby musiały z regularnością atomowego zegara przypominać, że to one wyznaczają podziałkę osi czasu,  one wytrącają z rąk problemy, tasują zmartwienia i na tej podstawie ustalają tymczasową hierarchię wartości.
To znamienne. Rozmawiasz normalnie, w pierwszej, najwyżej drugiej warstwie znaczenia słów, ślizgasz się bezpiecznie po oswojonych tematach, dbając tylko o dobre puenty, których nazajutrz nikt nie pamięta. Od czasu do czasu sprawdzasz, czy prawdziwe ostrze cynizmu tkwi schowane głęboko w kieszonce frustracji i bezradności wobec świata i uspokojona serwujesz w zastępstwie nadużywaną, lekko niestrawną ironię. I tak się toczą rozmowy niesione na fali powierzchownego, ale naturalnego śmiechu, aż tu nagle, sprowokowana zwykłą koincydencją, wyskakuje bez żadnej zapowiedzi prywatna tragedia. A potem następna. Później dołączają kolejne dwie.. trzy... pięć.....
Efekt kuli śniegowej.
Natężenie zaczyna wzmagać naprężenie.

A to wszystko takie zwyczajne, takie codzienne, ...takie absolutne (w każdym możliwym znaczeniu tego słowa).