Tutejsze noce są przejrzyste i przestrzenne. Szyby szczękają, wprawiane w drgania przez rytmiczne cykanie hodowanych na parapecie świerszczy. W głowie szeleszczą pergaminowe skrzydełka zasuszonych za zasłoną ciem, przedrzeźniając żywe owady trzepoczące szaleńczo w białym abażurze. Wiatr wywiewa zbędne myśli. Pasę wzrok na odległych liniach horyzontu i - mój boże! - oddycham.
Prawie nie mogę przywołać wspomnienia nocy lepiących się do skóry i świadomości. Prawie nie potrafię sobie przypomnieć klaustrofobicznej klatki zapętlonego w sobie spojrzenia. Prawie nie pamiętam smaku gęstej, smolistej ciemności wlewającej się wolno do gardła i powoli zabijającej każdy kiedykolwiek poznany smak. Prawie nie... tylko gdzieś pod warstwą nieustannie ścierającego się naskórka wyczuwam jeszcze fatomowy puszek poszarzałego, starego mchu... Osad przeszłości. Matowej i burej w przeciwieństwie do biało-białej teraźniejszości skrywającej w sobie wszystkie kolory.
Mam zimę w środku lata. Biało białe sny w biało-białej pościeli i przyjemnie chłodzące białe światło zaplątanę w ażurową siatkeczkę białej mgły.
Oddycham chłodem.
Oddycham chłodem!
Oddycham..
lekko.