przestrzennienie

Odzyskuję zbawienny dystans i szerszy ogląd sytuacji. Nie sposób przecenić wartość odległości. Wierzę w prawa optyki i uporządkowaną przyczynowość, dopóki nie zaczynam wyznawać kubistycznego braku perspektywy i teorii chaosu. Perspektywa jest silnie skorelowana z brakiem perspektyw, a jej brak wręcz przeciwnie - otwiera wszystkie drogi. I wszystkie przepaści. I wszystkie zapadnie. Otwiera obraz na pokój artysty a tam się kończą wyobrażenia i miraże. Zaczyna się czas, małostkowość i spieranie z dywanu śladów krwi.
Powtórz w mniej żenujący sposób:

Ponownie nakręcam czas.

better than this

Ciągłe przekraczanie granic, reinterpretacja pojęć, przesuwanie linii, żeby choć trochę pasowały do rzeczywistości.
Rysunki na piasku. Wolę pójść poszukać muszli.

W którejś warstwie myśli jest ukryta prawda.

Nakręcam ponownie zegary, nastawiam czas, bo w bezczasie nie da się zaparzyć kawy. Kawa potrzebuje czasu. Ja potrzebuję kawy. Dobrze wiesz, że skończy się przechodniością, dowodem jak każdy inny może być zapach.


Mam serce.. To już wyznanie. Mam serce ściśnięte w nieforemnej formie. Czarne, odwrócone, w kształcie pika, przekłute aortą, przez którą się wykrwawiam.

Muzyka zawija się czarną pętlą wokół szyi, wokół tętnic i żył, ustala puls. Teraz oddychaj.


deep cuts

Tak szybko wszystko się zmienia, choć ośrodek stoi i ani drgnie. Utykasz w stojącej rzece, która, gdyby nie słodka, czarna woda, mogłaby udawać ocean, bo nie widać brzegów. Bez określenia warunków brzegowych niczego nie rozwiążesz, więc kamieniejesz, próbując przeczekać, i zanurzasz się coraz głębiej, a obraz całości zastyga. Znamię wypalone na siatkówce. Rzeczywistość jest pogrążona w stuporze i dziwisz się, kiedy i jak wszystko się zmienia. A zmienia się.
Choć proces jest utajony, widzisz ślady zmian.
Nie rozumiesz, dlaczego nie czujesz się obco w nowych warunkach, w nowym świecie, w nowej sobie. Może dlatego, że wszystko, co się wydarza, jest już tylko powtórzeniem, stępiły się ostrza bodźców, przeglądasz tylko obrazki z przeszłości, choć niby wydarzają się teraz, masz wypracowane schematy i schematy łamania schematów łamiących schematy.
Tyle że przy kolejnym ruchu sama się złamiesz.
I może o to chodzi.

Wszystko jest metaforą tak bardzo, że nie trzeba już chyba nawet znać pierwotnego znaczenia słów.

Już tylko desygnaty piękna.

Oprawiona w grube ramy szkła czuję, jak powoli ujednolicają się we mnie niejednorodności, jak zamiera zmienność, jak stapiam się w materiał z pamięcią kształtu. Kształtu.. brzydkiej, ciasnej, obcej ramy. Bez różnicy, czy pod zmienną ramy podstawisz lustro myśli czy gombrowiczowską gębę.

-o-o-o-

Przestałam sobie towarzyszyć na każdym kroku, bo i po co. Idzie, jedzie, reaguje, komunikuje, wchodzi w reakcje. Powierzchowne interakcje w większości sytuacji naprawdę wystarczają, naprawdę nie potrzeba czucia, naprawdę nie trzeba przyjmować głęboko, mocno, całą objętością. Naprawdę nie musisz wrzeć, drżeć, analizować, przejmować się zamazaniem obrazu całości.
Odruchowo pisze, prowadzi, replikuje, wykonuje, zapamiętuje... Jak zombie w śmiesznych kognitywistycznych teoriach. Poniekąd jest dowodem, że nie zauważa się różnicy. Prawie nikt nie dostrzega braku zmęczonej świadomości.
Za to ja dostrzegłam czynności, sytuacje, ludzi i zdarzenia, w których jej potrzebuję.
Nie biega się. Biegam.
Nie opowiada się. Opowiadam.
Nie czuje się. Czuję.
(czasem) Nie rozmawia się. Rozmawiam.
Nie tworzy się. Tworzę.
Nie ...
..

W pozostałych sytuacjach - odpoczywam i buntuję się przeciw mitologii pielęgnowania uważności i ciągłej obecności. Kiedyś muszę spać.

-o-o-o-


Wieczorami pod powiekami obserwuję rozlane plamy kolorowego atramentu. Delikatne rysunki wspomnień i o zgrozo spełnionych pragnień zatarte przez czas jak naskalne malowidła, trochę obce, trochę niezrozumiałe, trochę wymuszające snucie analiz na temat istot, które wtedy zaludniały świat. Świat, który teraz całym wysiłkiem nieświadomej woli musi powołać do życia Rorschacha, by umysł  poradził sobie z zamkniętymi oczami.
Pod powiekami odnajduję tajemnicze linki do atramentowych obrazów upchniętych w szufladach. To takie dziwne, że papier nie rozpada się w rękach tak łatwo jak jesienne liście z zeszłego roku. Powinien. Gdy w żyłach już nie ma życiowych soków - powinien.

A co z teraz? Teraz wszystko obserwuję kątem oka, przez trzecią powiekę, przez mętno-błoniasty filtr. Teraz dotykam przez rybie pęcherze ślisko-obłych kształtów świata. Teraz słucham, dużo słucham, skoro nagle wokół mnie pojawiło się tyle membran. 


-o-o-o-

W ciągu dnia, gdzie dzień jest synonimem życia, są momenty, w których już tylko desygnaty piękna łączą mnie ze światem. Między mną i nimi rozciąga się cieniutka, pajęcza niteczka życia-czucia-zaangażowania drżąca intensywnością przepływu. Jeszcze dostrzegam...
pasiaste zmierzchy, smukłe linie MiG-ów, duszący szal smogu wijący się między drzewami, muzykę na granicy słyszalności, zwierzęcą dzikość rozrywającą granicę człowieczeństwa, otrzeźwiający oddech mrozu i kłąb wypchniętego z płuc zadymionego powietrza zmieniającego się na moich oczach w puchaty obłok ciepła...
A potem naprężenie rośnie, nitka się staje się coraz cieńsza, w końcu pęka i ja odpadam zupełnie, dryfuję godzino-latami w nierzeczywistej bezzwiązkowości. I chyba dlatego przestaję sobie towarzyszyć na każdym kroku...

.

białe noce świadomości

piasek myśli

Na zewnątrz świat jest gęsty i lepki od emocji, które zaraz po uwolnieniu ciemnieją i fermentują. Zaczynają wieść swój całkiem autonomiczny żywot w przestrzeni pomiędzy. Zalegają, mętnieją, żywią się chorą tkanką relacji. Widzę tę bulgoczącą masę, czuję brunatną melasę, której jedynym celem jest wypełnienie moich ust, gardła, krtani, oskrzeli, płuc. Zatkać, zamknąć, uciszyć.
Wewnątrz, w apogeum lata wysycham od pergaminowej skóry po pył myśli. Gdy zamykam oczy i patrzę w siebie, widzę spękaną ziemię z utęsknieniem czekającą na deszcz. Tylko pulsowanie powiek przypomina mi, że gdzieś w głębi coś tętni pod pierwotną błoną umysłu. Wysyłam dziecko na zwiady. Mała dziewczynka w czerwonej sukience zagląda w szczeliny popękanej powierzchni. Jej oczami widzę bulgoczącą, czarną maź - cały ocean błota, na którym dryfują kry suchego lądu. Dziewczynka siada na krawędzi, a ja w jej głowie myślę, że wytworzyła się wyjątkowo marna alternatywa. Albo skwar i piasek w ustach, albo gęsta otchłań, w której toną myśli, ale trwa to tylko chwilę, bo zaraz niebo ciemnieje od masy emocji napierającej z zewnątrz na kopułę nieboskłonu.
Siedzimy więc z dzieckiem pośrodku, między dwoma bagnami, i czekamy na kolejne pęknięcie - gruntu lub firmamentu. Na rozstrzygnięcie - który odcień czerni nas pochłonie.
I wtedy przychodzi jesień, przetacza się polarnomorskie powietrze, niosąc zbawienny chłód i idę błogosławiona wśród liści złotym tunelem, łapiąc pierwszy od wiosny głębszy oddech. Pierwszy wdech rodzi pierwsze słowo. Nareszcie.
Od słów pękają kopuły. Od słów rozpadają się lądy.
Wszędzie czerń.
Nareszcie.

roztopione srebro przebudzenia

Zanurzona tuż pod powierzchnią snu, miękko dryfująca, wyczuwająca zbliżającą się do twarzy granicę przebudzenia, zatrzymuję wynurzenie. Materia snu zagęszcza się, płyn przekształca się w falę plastycznej, bezkształtnej materii. Srebrno-zimno-letnio-niebłyszczącej masy opływającej ciało.
Dotyk.
Tak delikatny, na granicy kontaktu ze skórą.
Masa miękko sunąca od stóp do głowy, otaczająca, sunąca, wypełniająca pory, łagodnie muskająca. Obejmująca całe ciało.
Rozluźnienie mięśni i myśli. Bez żadnego wysiłku pozostaję w strefie przygranicznej snu. Fala mnie zatrzymuje.
Jestem tylko czuciem dotyku. Mój umysł wypełnia srebrzyście szare, gęste, nielepkie czucie.
Dotknięte ciało z zewnątrz.
Dotknięty umysł od wewnątrz.
Dotknięcie zatrzymane w bezczasie.
Wciąż i wciąż. Trwające..

Spójność odczuwania.
Jednoczesność przeżywania.
Jedność bycia.

Aż do łagodnego wynurzenia w dzień.
Nos, otwarte usta, broda, czoło, jeszcze zamknięte oczy.
Oddech..
Otwarcie na dzień.

(jeszcze tylko poruszenie.. echo pobudzenia każdego zakończenia nerwowego, każdego receptora dotyku, jeszcze tylko...)

echo czucia wygładza nowy dzień

o opowieści

Czuję się w sobie coraz bardziej obco. Być może po prostu coraz mniej czuję siebie, choć bardziej prawdopodobne jest to, że po prostu straciłam auto-narracyjny wątek i już nie potrafię opowiadać sobie siebie. Wydaje się, że są ludzie, którzy po prostu potrafią chłonąć świat takim jaki jest - patrzą i widzą, słuchają i słyszą, dotykają, smakują, wąchają i czują, a świat jawi im się bezpośrednio. Nie muszą go sobie opowiadać. A ja od początku snuję historię, jak wielki pająk rozkraczony w niewielkim kątku rzeczywistości - oplatam lokalne nieregularności delikatną nitką wyjaśnień, próbując dostrzec w splotach zadowalający wzór. Jednocześnie mimowolnie tworzę dla siebie z tych samych nici kokon miękkich słów.
Chyba nigdy nie mogłeś zrozumieć mojego zafiksowania na słowach, tego, że z nich konstruuję kontury rzeczywistości i swojej podmiotowości. Bez nich świat przypomina bezładne składowisko przedmiotów i zdarzeń, a ja zmieniam się w niejednorodną mieszaninę przypadkowych impresji i całkowicie tracę zdolność ekspresji. Możesz zaprzeczać, bo od czasu do czasu wyławiam z brei pojedynczą grudkę i rozgniatam ją na ekranie lub wypluwam z ust, ale ona nic nie znaczy. Bez kontekstu nie ma znaczeń, tak jak bez relacji nie ma czasu.

Z rozszerzającej się we mnie czasoprzestrzeni znaczeń wyciekł sens i czas. Została przestrzeń. Tego mniej więcej chciałam. Coraz bardziej boję się chcieć. Coraz bardziej wstydzę się wycofać.


__
Kiedyś myślałam, że to słowa są kalekie względem myśli. Dziś wiem, że to myśli są kalekie względem słów, a skoro widzisz tak głęboko poranione słowa, to wyobraź sobie niepełnosprawność myśli. Nie - myśli, miękkiej myśli, która kładzie się w umyśle, ścieląc zrozumienie. Myśli - przeszczepionych konstruktów myślowych wrośniętych w tkanki świadomości. 

meta-

Bywa tak, że świat jest wypłukany z barw.
Nigdy nie mogłam się na to przygotować, bo zamiast blaknąć powoli, po prostu świat nagle stawał się przezroczysty. Nadal widziałam kształty, ruch, każdą fałdkę materii i zagięcie przestrzeni, rejestrowałam postaci i wydarzenia, ale w formie trójwymiarowej, dynamicznej malowanki, którą zapomniano wypełnić kolorem. Żywe kontury przez cały czas delikatnie pulsowały, wyostrzały się i rozmywały, trochę męcząc wzrok, ale jednocześnie pozwalały normalnie żyć, tym bardziej że miałam spore doświadczenie w dopowiadaniu sobie reszty. Wszystko, co możesz sobie wyobrazić, jest prawdziwe, powtarzałam w myślach za Pablo i w razie potrzeby wyobrażałam sobie z szeroko otwartymi oczami kolorowy świat.
Na początku wiedziałam, kiedy wracały prawdziwe kolory, ale potem uwierzyłam mantrze i prawdy wymyślone zaczęły coraz głębiej przenikać prawdy rzeczywiste. Stopniowo niwelowałam coraz mniejsze różnice nieustannie udoskonalanym filtrem, aż w końcu przestałam rejestrować momenty przejść. Pewnego razu rzeczywisty kolorowy świat po prostu wrócił niepostrzeżenie... lub nie wrócił wcale.
Czasami bywa tak, że świat jest wypłukany z barw. Takim go sobie wyobrażam.

bańka

we collect our phobias
our sicknesses

Drżące fale emocji pulsują pod skórą. Przepływają poplątanymi, zawęźlonymi arteriami aż do momentu, w którym utykają na dłużej w węzłach splątanych przeszłością. Jasność odczuwania ginie w zawirowaniach.. zbyt trudnych do opisania. Do czasu. Do czasu, gdy pojawia się ból napięcia i ulga rozerwania, kiedy czuję obiecujące, rozdrgane naprężenia i ból pękania.

Dociskam ten ból do żywej ściany czucia, bo tylko wraz z nim dociskam i zatrzymuję uczucia. Niewłaściwy kontekst sprawia, że ginie rozróżnienie na dobre i złe emocje. Pozostaje jedynie granica wytrzymałości wytyczona na krawędzi braku odczuwania. Niegdyś skostniała, dzisiaj sprężysta.
Obiema dłońmi napieram na elastyczną błonę, raz po raz, a ona wraca do stanu sprzed prób rozciągania. Może bańka, którą tworzy, jest nieco bardziej rozdęta.. a może mniejsza, lecz brak mi stabilnego kryterium potrzebnego do porównania.
Nie wierz słowom. Są odbiciem cieni.
Nie wierz gestom. Przez nie tylko odmienia się chwila.
Nie wierz emocjom. Znikną po drugiej stronie lustra.
(Szukam kolejnej cząstki elementarnej – nośnika prawd).

palimpsest

Tnę świat i życie na coraz mniejsze kawałeczki. Każdy z nich wkładam do osobnego pudełka. (Osobność jest kluczem. Cienkie i niezniszczalne ściany działowe między ja i ty, ale już nie między mój i twój; rozstrzygnięcie kwestii posiadania). Nie pytaj mnie dokąd zmierzam, bo nie wiem. (bo wiem, że do nigdzie. do pięknego, nieskończone nigdzie.) Po prostu działam. Tnę i chowam, tnę i chowam, tnę i chowam. "Nie mam ochoty oglądać całości" zmieniło się w "nie potrafię oglądać całości". Stąd te ciągłe analizy - chowam pod nimi niezdolność do syntezy, za jedyne usprawiedliwie mając semantyczną gierkę (pielęgnowane, wyuczone wzdryganie się przed przejawami sztuczności). 
Gdy mam nastrój na coś bardziej wyrafinowanego od zwykłego przypadku, stawiam na szkatułkowość oglądu. Pudełko w pudełko. Oszczędność miejsca i czasu oraz ratunek dla tak ukochanej przeze mnie przestrzeni.

When I look at things, I always see the space they occupy. I always want the space to reappear, to make a comeback, because it's lost space when there's something in it. If I see a chair in a beautiful space, no matter how beautiful the chair is, it can never be as beautiful to me as the plain space. Andy Warhol
[Charis, 1998, Franz West, Friedrich Christian Flick Collection im Hamburger Bahnhof]

Ścisnąć, schować, upchnąć. (ucisk w klatce piersiowej.) Zniszczyć. By żadne pudełko nie zajmowało przestrzeni. 
Od jakiegoś czasu odczuwam delikatne pragnienie. Chciałabym się rozpuścić w czystej przestrzeni. W pustej przestrzeni. 
(Czy całkowita pustka będzie jeszcze przestrzenią, czy już nicością? Wolę się rozpuścić, niż poznać odpowiedź. 
Tak. 
To. Jest. Zmiana.) 

cienie na ścianie ech

Cześć. Wiesz, popękały ci słowa, potłukły się zdania, połamały frazy. Wyciekło znaczenie... Dlatego dusisz się milczeniem, gryziesz połamane palce, które nie potrafią już skrupulatnie spisywać... Jestem twoim wewnętrznym kontestatorem. Prywatną lożą szyderców. Wydrwię każde zredukowanie szerszej myśli do jednego aspektu. Wyszydzę dowolne sformułowanie wielowymiarowej konstrukcji, które przybierze postać spłaszczonego cienia . A nawet gdybyś poradziła sobie z marnym słowem, wyśmieję każdą myśl, jako już pomyślaną, każdą prawdę jako truizm, każdą wypowiedź nazwę pustym hałasem. Jedynym znanym dźwiękiem stanie się kawalkada potłuczonych ech.

warunek konieczny życia

Nigdy-przenigdy nie wolno uwierzyć we własną śmierć.

em


Nie czuję. Na podstawie kontekstu wyobrażam sobie możliwe emocje, czasem indukując ich wtórne przeżywanie, choć szczerze powiedziawszy, na poziomie kontaktów ze światem samo wyobrażenie uczuć w zupełności wystarcza. (Jest warunkiem koniecznym i wystarczającym, by w sposób akceptowalny funkcjonować w społeczeństwie).
Zadziwiające. Pisałam kiedyś, że w świecie iluzji tylko emocje są prawdziwe. Dziś, w najgęstszych, namacalnych splotach rzeczywistych wydarzeń, nawet one są zmyślone.

inwersja

Śnieg pada do góry lub wiruje zawieszony wysoko w powietrzu. Powycinane z papieru czarne ptaki trzepoczą rozpaczliwie na linii wzroku. Ostatnie podrygi zimy. Jest już przecież wiosna, słońce coraz wytrwalej i bardziej uparcie wypala ją ciepłem na skórze. Wiosna jest dotykiem promieni, które dzisiaj odbijają się od powierzchni chmur, rozlewając się nad głowami morzem blasku. Nic nie szkodzi, że stąd nie widać. Nic nie szkodzi, że nie można się teraz zanurzyć. Wystarczy wiedzieć i pamiętać.

błoto


Jeszcze wczoraj, przed chwilą, w innym życiu kontury rzeczywistości były rozmglone, rozmemłane, nieostre. Doświadczałam nieznośnej rozmokłości bytu. Dziecko we mnie pluskało się w błocie, może szczęśliwe na swój brudny sposób. Buty grzęzły zasysane przez żarłoczną, żądną organicznej materii ziemi.
W dzieciństwie bywałam nieśmiertelna, a przynajmniej długowieczna. Czas nieograniczony w rzece potencjalności, choć możliwości nie mają tu nic do rzeczy. Czas nie płynął, sekundnik, żeby w ogóle drgnąć, raz po raz pokonywał niewyobrażalny opór stawiany przez umysł dziecka.
Dzisiaj czasu nie ma. Albo dlatego że wypadam, albo z powodu tego, że za chwilę się skończy. Puf..
Wczoraj, dzisiaj. Słowa, które nic nie znaczą, bo znaczyć mogą cokolwiek.

Życie

oddymech

Świat powoli, bardzo powoli przestaje udawać, że jest prawdziwy. Wszystko zaczyna się od niewielkich opóźnień. Tramwaje kontynuują jazdę dopiero, gdy odwrócę głowę i zamyknę je w swoim polu widzenia. Zamarłe koty wznawiają bieg, kiedy dostrzegę je na środku ulicy. Zawisające w powietrzu ptaki pod wpływem spojrzenia, szybując, pomału przypominają sobie o konieczności machania skrzydłami. Rzeczywistość ostatecznie zamiera po spektaklu pozorów… Po drugiej stronie lustra to nie ona, tylko ja - zwalniam. Spowalniam się aż do zatrzymania. Dzień się mroczy. Zatapiam się w ulicznych światłach. Jestem szczęśliwa, kiedy idę. Jeszcze przez chwilę jestem sobą w sobie. Jestem ruchem. Jestem w czasie. Żyję. Dzień dobry wieczór rzeczywistość. Gałęzie wierzb rysują ledwie zamarzającą powierzchnię stawu, drobiny śniegu migoczą w świetle latarni, oddech miesza się ze wstążką iluminacji. Resztki myśli odparowują z płuc. A potem.. nieruchomieję wśród ścian i chyba pierwszy raz w życiu czuję się naprawdę obco. Nigdy i nigdzie nie czułam się obco, bo zawsze byłam w sobie. Bo byłam we właściwym węźle czasoprzestrzeni mojego życia. Siadam po turecku, gdy w głowie tłoczą się obrazki sprzed chwili, sprzed lat, z poprzedniego wcielenia. Kiedyś tak bardzo wrastałam w naturę, że w chwilach całkowitego bezruchu porastałam mchem. Miałam zieloną, zamszową skórę, a w ustach nieco szorstką, drobną trawkę, której rześki, cierpki smak przypominał o konieczności utrzymywania wyostrzonych zmysłów. Dziś już tylko pokrywam się kurzem. Obserwuję w ciszy narastającą warstewkę szarego pyłu o zapachu suszy. Nic nie tętni, nic nie bije, nic się nie odradza. Tylko pergaminowa cisza szeleści w podświadomości. Przekładam dni jej kolejnymi, wygładzonymi arkuszami, których stos narasta od dawna, ale nie chce płonąć. Kiedyś od suszy zajmowało się powietrze. Iskry wypalały na skórze płytkie znamiona w kształcie gwiazd. Trzaski przechodziły nagle w gromy wstrząsające niespodziewanie bytem. Ale te czasy już minęły. Dziś susza jest tylko preparatorem zwłok, cierpliwie czekający aż skończy się umieraniem z wysuszenia bez odczuwania pragnienia. Pamiętam czasy, gdy słowa grzęzły w miękkiej, żywej fizjologii. Rozkład i rozpad bulgotały ożywczo. Ferment, sprzeciw, bunt, walka. Wtedy było cokolwiek.

pinezka

Dawno już mi się to nie zdarzyło, ale wystarczył impuls, żeby wylała się ze mnie fala bezmyślności, okrucieństwa i jadu podlana tanim humorem i uproszczeniem. Na dodatek nieskierowana bezpośrednio, a płynąca cichym, bocznym nurtem na fali rozmowy. Niepotrzebnie. Nierozumnie. Źle. Niesprawiedliwie. Nie do wycofania. A ślad pozostał we mnie. Nie zmieniło to chyba niczego w rzeczywistości. Oby nie zmieniło. Zmieniło we mnie. Zostawiło osad. Zapamiętaj. Próbuję zrozumieć. Po co? Żeby w piątej warstwie podtekstu usprawiedliwić się przed sobą? Żeby umotywować decyzję? I po co tutaj? Publiczne wyznanie winy. Przecież nie po to by się pogrążyć, a żeby sobie ulżyć. Zupełnie nie moja taktyka, chyba że jednocześnie łączy się ze złudnym przekonaniem, że szczerość równoważy nieszczerość. Cóż. Uważności sobie życzę w codzienności.

oscylator kwantowy

Osiągnęłam kres. Wszystko jedno: górny czy dolny. Pewnie oba. Teraz już tylko odbijam się od jednego i drugiego. Jestem zupełna i brzydzę się tego stwierdzenia. Ślizgam się, próbuję myśleć, że można tunelować, ale zbyt żywe jest we mnie przekonanie, że matematyka jest nadrzędna względem fizyki, w każdym razie w sensie rozleglości i braku ograniczenia rzeczywistością. (Cicho domyślam, że może w fizyce mniej abstrakcji, ale więcej wyobraźni, lecz to niczego nie zmienia. Co najwyżej koloruje i czyni znośnym). To potworne, jak bardzo jestem ograniczona swoimi wyborami. Usiłuję uciekać w logikę, ale tam jest jeszcze gorzej, tym bardziej, że jestem kompletnie niewykształcona. Może to jest trop. Spuść ogary. Ślina, błoto, kurz. Wróć. Ostatecznie transformuję myśl w wyobrażenie, ale obrazy wyrastają tylko na nawozie trywialnych snów, dlatego staję na szczycie nietypowej góry, której szczyt ze wszystkich stron otacza przepaść. Jedyny możliwy kierunek - w dół w dół w dół. W górze nic już dla mnie nie ma, ponieważ kiedyś gdzieś zbyt mało, czegoś zabrakło, a może w ogóle nie ma i nigdy nie było potrzeby, by wspiąc się wyżej. Może nigdy nie chciałam, bo kiedyś nie poznałam i nie doświadczyłam dostatecznie dużo. Może to zależy od tego, czy wzrastałeś w słoneczku, czy w gnoju. Bo widzę wyraźnie, że gdy w gnoju oświetlanym słoneczkiem, wtedy rośnie się i w górę, i w dół jednocześnie, ale to nie są konary i korzenie, tylko jedno wielkie zwyrodnienie. Wrasta w siebie i rozrasta się w sobie do granicy nieznośności. I już nie wiadomo, co jest czym, co początkiem, a co końcem, co zdrowiem, co chorobą, chociaż to akurat lepiej, skoro wszystko jest tylko umową. Ja-ty, światło-mrok, życie-myśl. Wszystko staje się jednością. Odrębnością i jednością - jednocześnie. Nie wiesz skąd, nie wiesz dokąd. Przyciąga cię światło, przyciąga cię ciemność. Czarne światło czarnego słońca wschodzącego na dnie rozpadliny, w którą spadasz. W dół, głową w dół, ale w dole nie ma ognia, który by pochłonął, nie ma podmuchu, pomruku, syknięcia. Jest tylko pustka i czerń, i strach, że jednak czarne światło jest mrzonką, a ciemność po prostu brakiem jasności lub co gorsza niedowidzeniem. Zapadasz się z poczuciem, że to nie jest nieznane. Znasz już smak spadania. Nie zawieszenia. Nie lotu. Zwykłego, jednostajnego spadania ograniczonego oporem powietrza. Powietrza, które - spostrzegasz nagle - jest zwiesiną drobinek lodu. Coraz liczniejsze kryształki szarpią ubranie i skórę, drażnią fałdy głosowe, dlatego drapie cię w gradle. Ciebie-mnie. Osoba nie ma znacznia, ponieważ od początku nie do końca jestem w sobie. W przeciwnym razie nigdy bym nie rzuciła się w przepaść, a trwała na szczycie góry przy samej krawędzi pełna strachu i niezdecydowania. Przełamanie wymaga wyjścia poza siebie. Skutkiem ubocznym jest późniejsze nienadążanie z rejestrowaniem zjawisk, dostrzeganiem, byciem, przeżywaniem. Można spadać i w sytuacji orientować się z kilkusekundowym opóźnieniem. Kilka sekund to w i e c z n o ś ć. To opóźnienie, którego nie można nadrobić.

your focus determines your reality

Kiedy śpię, otaczają mnie ściany grubego, błękitnawego szkła. Wiem, choć ostatnio wcale nie śnię. Odnajduję się po omacku w przestrzeni rzeczy. Dotyk naprowadza mnie na tory właściwego działania, ale moja bezrefleksyjność w codzienności wywołuje niekontrolowane kawitacje. Puf. Rozdęcie pustki. Paf. W ułamku sekundy próżnia zapada się w sobie. Właśnie wtedy pytasz mnie, dlaczego nagle robię się taka blada. Dotykam cię poprzez warstwy błękitu i czuję tylko lekkie falowanie. Delikatną wibrację smutku. Projektuję. W błękicie.

w błękicie

Zamarzłam.