***

Koniec świata.

**


Wieczór i poranek, dzień drugi
delikatnie dotykam palcami sklepienia wyobraźni. gdzieś tu powinna być bariera nie do przekroczenia. cierpliwie badam przestrzeń potencjalnych ograniczeń
i wreszcie jest
napięta błona niechętnie odkształca się pod naciskiem. podświetlnona blaskiem skradzionym z dnia pierwszego mieni się tęczowo. bańka mydlana. to zostało mojej wyobraźni z dzieciństwa. rozmyte kształty majaczą po drugiej stronie. im dłużej się przyglądam, tym szybciej wiruje świat, tym bardziej kręci mi się w głowie. zostaje tylko jedna wyostrzona myśl -
rozszerzyć
nie  mogę bardziej rozdąć bańki. nie mogę jej przebić. jedyna szansa -
przeniknąć
przykładam otwarte dłonie do napiętej otoczki, dopasowując ich ułożenie do kształtu powierzchni. zamykam oczy. zmysł dotyku znika. nie napieram na membranę. po prostu pozwalam miękkiej ściance wnikać w moje linie papilarne, penetrować zagłębienia aż do poznania struktury. opór oddziaływań ustępuje. niczego nie czuję.
otwieram oczy.
dłonie i przedramiona po drugiej stronie. błona idealnie przylega do skóry tuż przed zgięciem łokcia. może doskonałość wynika z przenikania. teraz jestem scalona z ograniczeniami mojej wyobraźni. "tak bardzo pojednana ze swoim istnieneim, że nieśmiertelna". tak mocno zjednoczona, że wszechmocna.

gdy sklepienie nie ogranicza, wszystko jest możliwe

______________________________________________________________________
tło przenikania
**Sigur Ros Svefn-g-Englar**
pytanie na dziś - jakiej muzyki słuchał/słuchałby Bóg, stwarzając świat?
______________________________________________________________________

*


Poranek, dzień pierwszy
sen włażący w jawę, brzeżek świadomości zmięty, komunikacyjna niemożność
deszcz pada bardziej mokro i przenikliwie, na razie zaokiennie, co będzie gdy wyjdę?
w strefie pogranicza spinającej wieczór minuspierwszy z porankiem pierwszym przepływają słowa: "przylepione do powierzchni myśli tracą przejrzystość", komunikat jasny, czas się obudzić
(brak zera nie jest przypadkiem
zero należy do)
w nocy złożonej wyłącznie z prawd zalągł się bagnisty bałagan, z każdym krokiem w dzień zapadam się coraz bardziej
umysł potyka się o granicę świadomości
opóźniona rejestracja bodźców, bagno wżarło się w tkanki i spowalnia impulsy, uwalane błotem myśli tracą impet wiary, pewności i świeżości

a tam, tuż za rogiem czeka spokojny i opanowany, z zimnym uśmiechem na ukrytej w cieniu nocy twarzy
upadek w wilgotne objęcia snu

dzień, w którym pękło niebo


Gdy obudziła się z długiego snu, pęknięcie w rzeczywistości już było. Trwało uporczywą obecnością czegoś oczywistego i naturalnego, która charakteryzuje zjawiska wgryzające się w splot wydarzeń. Tkanina rzeczywistości nie byłaby już sobą bez owego pęknięcia. Tej nocy osnowa zmieniła oś i wyznaczyła zupełnie nowy kierunek. Spokojna pewność oplotła myśli - już nie ma odwrotu.
Dla pewności spojrzała na kota, chcąc skonsultować z nim sprawę, ale ten tylko wygiął płynnie czarne ciało w łuk, leniwym, falującym ruchem rozciągnął je w drugą stronę i wyszedł z pokoju. Nic dziwnego. Dla niego jedno pęknięcie więcej nie stanowi różnicy – żyje przecież w tylu wymiarach. Przez chwilę zastanawiała się czy nie wybiec na ulicę, nie zatrzymać przypadkowego człowieka i nie wskazać otworu. Tak bardzo chciała podzielić się świadomością. Dopiero teraz, kilka chwil po przebudzeniu zaczynały rodzić się w niej silniejsze emocje. Poczuła nagłe podniecenie i przejęcie, które prawie nieustannie towarzyszyło jej w dzieciństwie. Czające się w połyskujących w oczach iskierkach, przyjemnie drżące na końcach nerwów poczucie, że coś jest do odkrycia! Szybko jednak odrzuciła pomysł wtajemniczania innych ludzi w sprawę pęknięcia. Wiedziała, że nie zdoła nikogo przekonać. Z lekkim trudem, pokonując wewnętrzny opór, pohamowała potrzebę zerwania się i uspokoiła buzującą energię.
Podeszła wolno do krawędzi i dotknęła jej delikatnie opuszkami palców. Zimna gładkość natychmiast zanurzyła się na głębokość linii papilarnej w naskórek. Poczuła jak przeszywa ją chłód. Chłód spokoju, któremu towarzyszy poczucie opanowania czasu.
Tak więc smakuje pewność pozbawiona lęku.
Nie ma czasu. Nie ma przemijania. Nie ma gorzkich grudek śmierci na języku i pod powiekami.
Przestraszona odsunęła dłoń, machinalnie dotykając palcami ust. Była oczywiście świadoma gestu zaskoczonego i wystraszonego dziecka, ale nie chciała ingerować w naturalność odruchów. Teraz najważniejsze było przeżywanie. Dziwne doświadczenie. Nie mogła zdecydować czy to doświadczenie śmierci, czy jej braku.
Naruszony naskórek opuszków delikatnie wibrował pustką. Drżenie powolutku acz sukcesywnie przenosiło się na kolejne atomy. Poprzez warstewki powietrza, poprzez elektronowe szaleństwo dotarło do wrażliwej skóry warg i oddało jej ostatnie wibracje. Po kilku chwilach wygasło zupełnie, ale zanim to nastąpiło poznała smak obojętności i niewrażliwości. Skosztowała pustki.
Tak by było, gdybym była czystym, aczasowym trwaniem. Obojętna, zimna, pewna i niewrażliwa. Bez rozpadu, bez lęku, bez drżenia i bojaźni. Bez bólu. Tak by było, gdybym nie była człowiekiem.
W głowie rozprysnęły równoczesne wstęgi myśli i rozpoczęły swój zawiły, niezależny taniec. Czy nie znając śmierci, nadal potrafilibyśmy znaleźć motywację do działania? Czy bylibyśmy zdolni wykrzesać ogień oświetlający piękno, rozpraszający mrok i umożliwiający poszukiwania? Czy nadal bylibyśmy ludźmi? I czy człowiek jako istota wieczna potrafiłby znaleźć sens swej egzystencji? Sensem istnienia wyznawców wielu religii jest zasłużenie poprzez doczesne życie na życie wieczne. Dość krótkowzroczna perspektywa, trzeba przyznać. Jaki jest sens życia po życiu? Jaki jest sens trwania w wieczności? Czy brak uczuć wyniósłby ludzkość ponad zwierzęce odruchy? Czy jesteśmy zdolni trwać jedynie w racjonalności ograniczonego Absolutu nie rozpraszanej biochemicznymi wybuchami?23

undertow


Brak mi tego miejsca.

Próbowałam ciszy.
Nabawiłam się kilku nowych blizn po płomieniach nie znajdujących ujścia, a sycących się życiem. W głębokich partiach skóry przyczajone odmrożenia przypominają, że lodowe kryształki krwi nie zostały wydalone na czas.
Próbowałam zdrady.
Źle się czuję, budując od początku, odcięta od wzroku. Znów się przedstawiać, oswajać, znów stwarzać konteksty i odniesienia. Po co? Żeby nie sięgać pamięcią do odległej przeszłości z początków istnienia? Przecież uśmiecham się do tego czasu. Żeby uwolnić myśl od cenzury? Po co? Są łatwiejsze sposoby – koński łeb w sypialni autocenzora (Ha! W moim wykonaniu będzie to zapewne Koński Łeb. Pogrążę drania-cenzora w ciemnościach mgławicy. On nie utrzyma eksplozji gwiazdy w swojej głowie.)
Próbowałam w zamknięciu.
Tyle słów i myśli naturalnie spływa w miejsca osłonięte przed obcym spojrzeniem. I tak jest dobrze. Lecz wśród nich  myśli i słowa domagające się wypalenia w nietrwałej materii świata splatanego z sznurków światła. Nie pomaga cierpliwy głos łagodnego tłumaczenia.

Odwieszam, by móc swobodnie wracać i odchodzić.
Wniosek jest prosty – to miejsce zakorzeniło się we mnie. Dlatego nie zostawiłam go za sobą, dlatego mosty się nie rozpadły.

Bądź otwarte, Miejsce.

,

Podoba mi się tworzywo scalające tamten koniec z tym początkiem. Krótkie noce i sny złożone z czystej abstrakcji.
Wtedy senne obrazy widziane jako równania pisane na płaszczyźnie przez niewidoczną dłoń. Ciemne znaki w licznych konfiguracjach opisujące podstawy istnienia. A po przebudzeniu niepokój i poczucie, że to z jawą jest coś nie w porządku. Gotowa byłam stwierdzić, że sen niefabularny leży blisko pojęcia koszmaru. Męczące.
Dziś, pod wpływem pewnych zapętleń rzeczywistości na rozległych miejscach styku z przeszłością, we śnie wykwitły równania kreślone w czarnej przestrzeni pełnej głębi. Nieco świetliste i pojawiające się z oczywistą łatwością. Gdy zbliżałam się do granicy jawy, łagodnie łączyły się ze słowami. Takie połączenie lubię. Dzisiejszy dwugodzinny sen był kojący.

Zawieszenie broni: od zmęczenia do ukojenia.