niemaja

Doświadczam stanów niegdyś dla siebie nieosiągalnych: spowalniam myśli aż do ich rozmycia.. aż do ich niebycia. Nieruchomieję w ciele i nieruchomieję ciałem. Wzburzoną taflę umysłu uspokajam ciszą. Wtapiam się w powietrze zamierające bezdźwiękiem i roztapiam w nim najdrobniejsze drobinki życia. Przezroczysta dla bycia oglądam, jak przepływa przeze mnie światło lampy. Jak przenika przez skórę rozciągniętą na znikającej dłoni. Sekundy, minuty, godziny. Czasem pojedynczy obraz. Potłuczonej szklanej głowy, w głowie. (szeptem i miękko: bez śladu odłamków szkła). Sekundy, minuty, godziny. Myśl. Zbyt intymna i prosta, by ją tu.. Sekundy, minuty, godziny. S p o w o l n i e n i e . Lubię nie czuć zimna. Zimno to większe bezczucie od nieczucia. Choć umysł jest bladoniebski i sinozielony, szklany i potłuczony, to nie czuję chłodu. Minuty, godziny.. .bezczuć. ..podczas wejścia w bezmyśl.

kod eks-piacja

Za każdorazowe zdmuchnięcie płomyka cudzej radości powinno się z automatu dostawać 500 lat w piekielnych kamieniołomach. Gdyby miał nastąpić sąd ostateczny i trzeba by dokonać na nim autoosądu, stworzyłabym nowe, lepsze piekło.

dyrdymały

Natknęłam ci się ja wczoraj na swoje własne, mocno zakurzone słowa. Takie spotkanie po latach może człowiekiem wstrząsnąć do głębi, zwłaszcza jeśli teraz widzi się nawiązanie do Nietzschego, którego się wtedy nie znało, co jednak nie usprawiedliwia i nie chroni przed znieszmaczeniem. "Muszę stworzyć sobie chaos. Porządek mnie przeraża... wzbudza wstręt." Muszę wzbudzić w sobie wstręt. Potrzebuję... rutyny. Prostego rytmu. Reżimu codziennych czynności i zwyczajnych zasad. Chcę zobaczyć, chcę oglądać ze złośliwą i mściwą satysfakcją, jak miękka papka, którą jestem, ścieka z maszynki do mięsa i wtłaczana jest w formę. Formę zewnętrzną. Najchętniej w ogóle zrezygnowałabym ze śladów osobowości. Tyle zamętu lata temu o bycie jakąś, o kształtowanie, niby w imię czego? Odpocząć chcę w nijakości. Wprawdzie narysowałam sobie dzisiaj twarz. Taką jak zwykle. Trochę się rozczochrałam, żeby odwrócić uwagę od niewystarczalności rysunku, ale to raczej z przyzywczajenia, celebrowania rutyny i z obawy przed popadnięciem w bylejakość, która jest bardziej jakaś od niejednej wysokiej jakości, więc należy jej unikać. Rutynowo chciałabym także zacząć oddychać, bo jak na razie powietrze do płuc wciągam tylko podczas palenia i uprawiania intensywniejszej aktywności fizycznej. Pierwszemu się oddaję równie często jak medytacji, a drugiego nie skomentuję, by się ostatecznie nie pogrążać. Pozostaje dla mnie zagadką, skąd na co dzień mój organizm czerpie tlen. Może się nasyca przez włosy, gdy je suszę suszarką. Teoria ta jest o tyle prawdopodobna, o ile nieweryfikowalna, ponieważ nie zaryzykuję nie wysuszenia rzeczonych po umyciu. Mycia takoż boję się zaniechać. Jak widać przyczyną nie jest dbałość o higienę, a lęk przed uduszeniem. Ciekawe, po co myję zęby. Wracając jednak do kwestii rozbierania się z osobowości, rzecz wydała mi się oczywistą, gdy poszłam się zmyślić. Od lat się zmyślam podczas chodzenia... Kurwa, to też zajeżdża Fryderykiem. Ja go przecież nawet niespecjalnie czytywałam, z ciekawości tylko i dlatego, że książki były tanie w nomen omen taniej książce. Wyjść teraz muszę koniecznie, by wystać swoje w korkach, a następnie spojrzeć w oczy ludziom, którzy paląc, zatykają dziurę w twarzy, żeby dym nie uciekał nadprogramowymi otworami. Jeśli wena nie ulotni się wraz dymem, skończę te swoje wynurzenia. Zaskakująco dla samej siebie, dokończam, zamiast skończyć i oszczędzić sobie wstydu, a innym zażenowania. W drodze do miejsca, w którym dotyk mój pieszczotliwy, dosięgając myszek, klawiatur i sprzętów wszelakich, przekuwa się w złote, usłyszałam, że smog osiadł był nad regionem i odpuszczać w najbliższym czasie nie zamierza. Więc to jednak nie mgła zachwyca mnie codziennie o poranku... Cóż. Mogę poczuć się jak w Krakowie, tyle że z lepszymi widokami. Druga konkluzja jest taka, że obecnie od ruchu na świeżym powietrzu prawdopodobnie zdrowsze jest jednak palenie. Trzeciego wniosku nie będzie. Czas na jego wyciągnięcie poświęcę na pozbycie twarzy w ramach profilaktyki epatowania wyraźną tożsamością.

osad

Delikatne nitki myśli połyskujące w nierównym splocie emocji i apatii poprzetykały dni. Próbuję wydłubywać pojedyncze włókienka, ale tylko je rozrywam, jednocześnie dziurawiąc i strzepiąc brzegi tkaniny codziennego bycia. Próby uformowania z tej materii słów kończą się każdorazowo ściekającą wolno z ust strużką śliny. Metaforycznie. Jak zawsze metaforami morduję ślady życia. Więcej od myśli znaczą ślina, pot, krew, komórki naskórka. Paznokcie, pięści, powieki, palce. ... Ciało jawi się jako jedyna waluta wymienna na jakąkolwiek wartość. Nie obchodzi mnie wydźwięk tego stwierdzenia. Osadzam się w ciele: ja - osad, zdmuchnięty z umsyłu kurz świadomości wciskający się do płuc, wnikający w pory skóry, utykający w zagięciach ciała. Pył, który brudzi. Dusząc, budzi.

ss

Od pewnego czasu już tylko wchłaniam. Znaczenia, słowa, poglądy. Bez interakcji, bez refleksji, bez śladów oburzenia - pożywiam się. Subtelne pobudzenia zaburzają otoczenie coraz mniej elestycznych błon komórek nerwowych. Powtarzane raz po raz uczą mnie, co myślę i jak myślę. Już nie przetwarzam, nie zniekształcam, o wytwarzaniu nawet marząc. Jedyna weryfikacja następuje na poziomie czucia. Przyglądam się własym wrażeniom, poddaję się impresjom pozbawionym najmniejszych elementów ekspresji. Doznaję, ale nie odnoszę się, dotknięta nie reaguję, zakażona obcością, nie buntuję się. Świat przeze mnie przepływa. Jego drobinki osadzają się wewnątrz, a ja nie czuję potrzeby sprawowania kontroli nad tym procesem. Rozpuszczam się. Bezmyślnie.

jesiennienie

Mało jesienne jesiennienie jesieni, chociaż zieleń jest już wyraźnie zmęczona. Jak moja skóra. Momentami mam wrażenie, że począwszy od zewnętrznych powłok zacznę zmieniać się w pył i zostanie już tylko kupka cienkich jak pergamin, poszarpanych płatów na podłodze. Dotykam twarzy palcami i niespecjalnie zdumiona stwierdzam, że wszystko jest na swoim miejscu. Tak jak dawniej. I nawet skóra nie tak przeraźliwie sucha, jak mi się wydawało. Od dwóch tygodni nie słuchałam muzyki. Dwa tygodnie mnie nie było. Dwóch tygodni nie było. Przebieram się za siebie i jako niby ja podtrzymuję życie towarzyskie, bo to jest podobno ważne. Wszystko ok. Tylko niech już zajdzie słońce. Kończę :) [02.10.] Poprzednią notką przywołałam jesień do porządku. Jesiennieje jak na jesień przystało. Szeleszczącą żółcią poprzetykała delikatne słoneczne promienie. Mgli się porannie, skrapla nocnie, okołopołudniowo wygładza zmarszczki starego lata. Znamienna literówka: "leta". zapominam o lecie.

trzask

To nie tak, że przywykłam do życia w szczelinach niepewności. Nie potrafię się przyzwyczaić i właśnie dlatego tak konsekwentnie ich szukam, tak łatwo wychwytuję najmniejsze ślady. Naprawdę szczęśliwa, choć szczęśliwość nie jest moją ulubioną kategorią, jestem w chwilach łamania, gdy rzeczywistość trzeszczy rozpięta między możliwościami. Jeszcze nie wiadomo, jak będą przebiegały wydarzenia - mogę i muszę wybrać, mając pewność, że decyzja lub jej brak zaowocuje słodko-gorzką mieszanką zysków i strat.Czuję się żywa aż do momentu przełamania. Później działanie jest już ograniczone wyborem. Linie wyraźnie się zarysowały, część z nich wyblakła i zgasła w niedorozwiniętym świecie potencji (jeśli interpretacja kopenhaska jest słuszna, w co powątpiewam, i jeśli w ogóle mieszanie kwantówki jest uprawnione) lub rozgałęziła się w alternatywne rzeczywistości (jeśli intuicja nie zawiodła Everetta, choć ja jakoś nie czuję koncepcji, wedle której w Multiwersum miałoby realizować się wszystko, co możliwe. Z drugiej strony... wyjaśniałoby ona moje zamiłowanie do przeżywania takich momentów. Podświadome pragnienie utworzenia maksymalnej liczby odnóg i zapełniania nieskończoności licznymi wersjami siebie. Tyle że to nie jest argument). Gdybym więc kiedyś mówiła, że jest wykurwiście dobrze, to znaczy, że właśnie się łamie, że właśnie się łamię.

.

Kiedy wyższy level oznacza zejście na niższy poziom.

.

Dziś zobaczyłam różnicę między godnością i dumą.

~

Konwersja chaosu w logos.

defrustruująccy rzyg codzienny

Na stare lata staję się przewrażliwiona i mięknę wobec miazg, siek i rzezi. Wprawdzie robienie hamaka z jelit wrogów nigdy nie wydawało mi się dobrym pomysłem (ze względów czysto higienicznych i w dużej mierze oflaktorycznych), ale ciało ludzkie tako w całości jak i w kawałkach, wywinięte dowolnie - na lewą czy prawą stronę - pozostwało zawsze ciałem ludzkim w całości lub w kawałkach. Jednocześnie nie traciło nic a nic na człowieczeństwie. Niby nadal nie omdlewam na widok krwi, jednak pewne rodzaje ran i uszkodzeń sprawiają, że głęboko w środku mnie coś się mocniej kruczy i zaciska. Coraz częściej pojawia się słodko-mdlące psychiczne drżenie jako symptom lekkiego przeczulenia. Na dodatek wyciąganie obrazów-drzazg z pamięci utrudnia mi człowiek tkwiący w każdym ciele. Nie podobają mi się obserwowane u siebie objawy rozmiękczenia. Umówmy się jednak, że naturalniej jest, gdy ostentacyjne gnicie, rozpad i rozkład następują dopiero po śmierci, a nie za życia. Nie za bardzo potrafię przejść obojętnie obok odwróconej kolejności.

za kurtyną

Obce ściany obcych rąk... Linia pierwsza. zmiana spojrzenia pod wpływme zderzenia

 Obcy kolor obcych oczu..
 Linia druga.. cudza prawda jak na dłoni oprawiona w ramę moich skroni

 Obca siła obcych pięści.
 Linia trzecia... próbka pasji wyekstrahowanej z determinacji ukrytej w zaciśniętej dłoni
 Powoli.. wynaturzam się.

.

Forma wyprzedza wszelką treść.

.

Najważniejszy jest rytm.
Rytm który umożliwia synchronizację wszystkich komórek ciała.

w drobny mak. i chuj.

Cały problem w tym, że mój model rzeczywistości nie pokrywa się z rzeczywistością. Nie ubolewam nad upośledzonym rozumieniem, bo w tej kwestii daję radę na poziomie umożliwiającym reagowanie (gratuluję osiągnięcia poziomu eugleny zielonej i finezji działań na poziomie porównywalnym z fototaksją. Zaprawdę trzeba być geniuszem, żeby zaprzęgać do tego świadomość). Nie jest to więc kwestia modelu poznawczego. lecz modelu przeżywczego. Chodzi o symulację. O właśnie. Moja symulacja rzeczywistości nie pokrywa sie z macierzystą rzeczywistoscią, wskutek czego mam problemy ze scaleniem przeżycia i życia. A nie potrafię przeprowadzać symulacji z wykorzystaniem innego, nowego konglomeratu algorytmów, ponieważ obecny jest zbyt głęboko zinternalizowany. * chuj z paradygmatami. chuj z chińskimi pokojami jako sposobami na obejście ich ograniczeń. chuj z językiem. Searle się zużył. Wittgenstein gówno wiedział. Języki są łupliwe tam, gdzie są logiczne, a elastyczne tam, gdzie nielogiczne. ... tylko je wtłoczyć w dobry model. wróć. tylko model wtłoczyć w dobry język. stój. dwie tautologie pod rząd. wybornie. podrzynam sobie gardło tautologią. Smaczysta posoka ścieka do z ust. * kurwa. praca mi służy. intelektualna praca. kolumbie, kurwa, niesłychane. * w ciągu trzech tygodni rozpierdoliłam swój rytm dobowy i odbudowałam go w niekonwencjonalnej formie, śpiąc dwa razy na dobę po dwie godziny. Popołudniu i gdzieś między godziną duchów a godziną szatana. W efekcie rozpierdoliłam się dokumentnie. Jest chujowo. Nie wiem jak da Vinci dawał radę. Poprawka - wiem. On był geniuszem. Geniusz. To jedno ze słów wytrychów, które dają odpowiedź, ale ani trochę nie zbliżają do zrozumienia. Tak więc, panie doktorze od zwłok, zaaplikuję sobie - za pana pozwoleniem - trzy do czterech godzin snu jednorazowo na dobę celem odgąbczenia mózgu i odzyskania minimalnej mocy obliczeniowej. Ciało. Baczność. Spocznij. Padnij. .

za kurtyną


Obce ściany obcych rąk...
Linia pierwsza.     zmiana spojrzenia pod wpływme zderzenia
Obcy kolor obcych oczu..
Linia druga..      cudza prawda jak na dłoni oprawiona w ramę moich skroni
Obca siła obcych pięści.
Linia trzecia...       próbka pasji wyekstrahowanej z determinacji ukrytej w  zaciśniętej dłoni
Powoli.. wynaturzam się.

spirare

Czuję, że wreszcie oddycham, ale nie przypomina to zwykłego, wewnetrznego procesu. Klatka żeber się poluzowała i to wystarczyło, by układ oddechowy znalazł się na zewnątrz. Rozsupłałam płuca, rozdzieliłam dokładnie oskrzela na oskrzeliki, rozplotłam wszystkie pęcherzyki płucne. Teraz lśniące sufraktantem pokrywają rozległą siatką wszystkie powierzchnie wokół mnie. Od dawna nie oddychałam tak głęboko, całą przestrzenią. Podoba mi się przekroczenie granicy ciała umożliwiające doświadczanie świata poza sobą - w tym także siebie poza sobą. Jakby nagle wszystkie marzenia o ucieczce od siebie się spełniły, chociaż nie to jest kluczowe. Istotne jest wrażenie ciągłego, delikatnego pulsowania całego otaczającego świata, które ma źródło we mnie.

biel

Tutejsze noce są przejrzyste i przestrzenne. Szyby szczękają, wprawiane w drgania przez rytmiczne cykanie hodowanych na parapecie świerszczy. W głowie szeleszczą pergaminowe skrzydełka zasuszonych za zasłoną ciem, przedrzeźniając żywe owady trzepoczące szaleńczo w białym abażurze. Wiatr wywiewa zbędne myśli. Pasę wzrok na odległych liniach horyzontu i - mój boże! - oddycham.
Prawie nie mogę przywołać wspomnienia nocy lepiących się do skóry i świadomości. Prawie nie potrafię sobie przypomnieć klaustrofobicznej klatki zapętlonego w sobie spojrzenia. Prawie nie pamiętam smaku gęstej, smolistej ciemności wlewającej się wolno do gardła i powoli zabijającej każdy kiedykolwiek poznany smak. Prawie nie... tylko gdzieś pod warstwą nieustannie ścierającego się naskórka wyczuwam jeszcze fatomowy puszek poszarzałego, starego mchu... Osad przeszłości. Matowej i burej w przeciwieństwie do biało-białej teraźniejszości skrywającej w sobie wszystkie kolory.
Mam zimę w środku lata. Biało białe sny w biało-białej pościeli i przyjemnie chłodzące białe światło zaplątanę w ażurową siatkeczkę białej mgły.
Oddycham chłodem.
Oddycham chłodem!
Oddycham..

                         lekko.

opowieść


Przeszłość rozpadła się wraz z ludźmi. Zgniła wraz z mózgami martwych i powoli umiera w hodowanych na coraz bardziej zużytych tkankach umysłach żyjących.
Grzebię w ziemi, ale docieram tylko do płytkich korzeni. Dalej jest skała, która raniąc palce, rodzi bolesne ukłucie świadomości, że przepadło.
Zostały już jedynie odbijane na powielaczu słowa. Ksera kser, których strzępy wypadają z coraz młodszych ust.
Lepiej pójdę puścić myśli z dymem.
Lepiej pójdę.
Zawsze najłatwiej po prostu iść dalej.
Biec.
Uciec.
Tyle że ja idę, by móc naprawdę się zatrzymać.

.

Niby nic się nie zmienia, a wszystko jest inaczej.

z braku słów sięgam po zapasy nagromadzone na początku lipca

Najpierw myślę "moje ciało" i natychmiast upominam się za takie nieholistyczne podejście, bo wyraźnie dualistycznie tnę myślenie o sobie na umysł i ciało. Wciąż i wciąż, totalnie niereformowalna. Przypominam sobie jednak o eksperymentach z lustrami i kończynami fantomowymi. Z uznaniem głaskanego przez kogoś blatu stołu za część siebie. Z czuciem kończyny innego człowieka. I nagle scalenie ciała i umysłu przestaje być takie oczywiste. Zwłaszcza zakorzenienie ja w ciele. Zwłaszcza czucie ciała. Zwłaszcza identyfikowanie siebie. To już nie jest kwestia poczucia, a złudzeń i ograniczeń systemu.

ogłoszenia parafialne

Mam ochotę napisać list. Nie e-mail. Papierowy, tradycyjny, przestarzały. Mniej więcej raz do roku dopada mnie żądza papieru, atramentu i obcych adresatów, a ja lubię ją w sobie podsycać. Ponownie nadszedł ten czas i po raz kolejny poczułam silne pragnienie marnowania swojego i cudzego czasu, a przy okazji postanowiłam przeprowadzić mały eksperyment. (nie możesz teraz dodawać, że właśnie uśmiechasz się jak kreskówkowy psychopata) (sabotujesz!) Przejdźmy do meritum. Gdyby czytał to ktoś nieprzesadnie przywiązany do swojej anonimowości, odczuwający nieposkromioną potrzebę otrzymania moich bazgrołów na wysokokalorycznym papierze nadającym się wyśmienicie na opał (a zapowiada sie sroga zima... i niewątpliwie kiedyś nastąpi kolejne zlodowacenie), to polecam jego uwadze moją skrzynkę mailową. (ha! to jest tak mało prawdopodobne, że wręcz musi się wydarzyć!)

ja naprawdę nie lubię Arystotelesa, ale to tak samo wychodzi.


Nie można żyć, gdy przestaje się wierzyć w przyszłość. Swoją przyszłość.
(uwaga: tendencyjna metafora)
Wystarczy, że ktoś przez całe życie jest bytem mocno spolaryzowanym. Czasami tylko staje się obojętny, ale jego zobojętnienie wynika z ambiwalentnego równoważenia się przeciwieństw. Z natury takie układy są niestabilne, więc szybko wracają do stanu skrajnie wychylonego z równowagi. Gdy ktoś funkcjonuje tylko w taki sposób, to żeby w teraźniejszości jego występował jakiekolwiek ruch, musi być wyczuwalne wyraźne napięcie.
Nie ma przyszłości, nie ma napięcia.

strony


Są ludzie, którzy nigdy nie śpią i ludzie, którzy trwają pogrążeni w wiecznym śnie.
I jak my się kurwa mamy spotakać?
Najpierw nie spałam wcale. Wiecznie bezsenna, wiecznie obudzona, wiecznie czujna, wiecznie stężona.
Później zasnęnałam, jakby tym niekończończącym się czuwaniem zmęczona i nie mogę się obudzić.
A najgorsza
najgorsza jest wiedza, że niczym nie różnią się te dwie strony.
Z obudzonej więcej działać, z sennej więcej widać, choć wszystko przez szybę.
Poza tym - wszędzie to samo.

.

To czas dekonstrukcji. Od początku roku sukcesywnie się rozpadam i nie potrafię tego powstrzymać. Muszę pozwolić dokonać się temu procesowi, bynajmniej nie dlatego że jest konieczny i potrzebny (choć może sie taki okazać), nie dlatego że chcę, ale dlatego że zwyczajnie nie mam innej możliwości.

nieb

W filmach czasami pojawia się bliźniacza scena: postać pod powierzchnią wody. W chwili zanurzenia następuje wytłumienie dźwięków, pojawia cichy szum. Obserwujemy fragment falującego świata przez niebieskawy filtr zmiękczający kontury kształtów. Człowiek porusza kończynami, jego głowa zbliża się do powierzchni wody, ale się nie wynurza. Często jest to punkt, w któym następuje przełamanie akcji: odcięcie od ciągu zdarzeń, wypadnięcia z nadwodnego życia. Nagle bohater zostaje sam ze sobą, czyli de facto nic się nie zmienia, ale dopiero teraz zostaje to podkreślone. Istnieje tylko on, gruba warstwa kwadrylionów atomów wody i niewyraźny zarys świata (światła?) nad głową, który (które?) niby istnieje, ale przecież wcale nie musi. Realnie zanurzenia doświadcza się inaczej, dlatego muszę się odnieść do wrażeń pod wpływem filmowego przedstawienia. Dokładnie w taki sposób postrzegam teraz rzeczywistość.

fade to


Towarzyszący mi rano obraz ilustrujący niebiesko-falujący chłód odcięcia blaknie i rozwiewa się w ciągu dnia. Popołudniami i wieczorami zastępuje go bezksztaltna masa czarnego mchu czy też gęsto upakowanej, siateczkowatej czarnej pleśni. Gdy tylko zamknę oczy, zapadam się. Ciało kurczy się, zwija w kołyskę, ramiona obejmują kolana, wyrostki kolczyste kreślą pod skórą łuk. Ciemna miękkość wolno obejmuje mnie począwszy od zaokrąglonych pleców, pomalutku się zatapiam.  Jestem mniej skłonna uwierzyć, że to monstrualna grzybnia, ponieważ wcale się nie brzydzę. Jest mi po prostu obojętnie, może nawet trochę wygodnie, dlatego że nie muszę podejmować żadnego działania.

(Sny mam postrzępione, jakby poszarpane przez ostre zęby i pazury. Kątem oka przed przebudzeniem wychwytuję wspomnienie mlaszczącej ciemności. Z trudem rozwieram sklejone powieki, żeby przez miniaturową szczelikę wpuścić odrobinę światła. Na krawędzi pola widzenia czarny język przesuwa się po mięsistych, ciemnobordowych wargach. Wstaję, bo to czy leżę, czy stoję, nie ma znaczenia. Przecież i tak się nie budzę.)

'

A teraz przeczytaj jeszcze raz to, co rzekomo przeczytałaś. Nie to, co pomyślałaś w trakcie czytania.

piasek czasu

Szeleści i pachnie farbą drukarską. Zakupiłam byłam ponad 2000 gęsto zadrukowanych stron i chociaż wciąż nie dysponuję większymi kawałkami czasu (rzędu - powiedzmy - dnia), to zamierzam wypełnić szelestem całą masę czasowych drobinek. Może jeszcze zdążę, zanim dopadnie mnie wtórny analfabetyzm.

toż

A jeśli chodzi o tożsamość, to moja ma naturę tożsamości algebraicznej. (przynajmniej.. tożsamościowo prawdziwa).

Sieh wo die Blumen wachsen

Mój kompletny brak przywiązania do manifestowania siebie w określonej formie doprowadzi kiedyś do katastrofy. Nie mam tutaj na myśli czysto zewnętrznej, cielesnej postaci. Akurat w tym wypadku, zależnie od okoliczności wykazuję umiarkowaną konsekwencję (o, jak mniemam, czysto inercyjnych przyczynach). Problem zaczyna się w bardziej złożonym przejawianiu się poprzez gest, mimikę, pozę czy słowa. Szczególnie, w sposób niezauważalny dla przypadkowego rozmówcy, przerysowane słowa!
Nie potrafię już traktować poważnie świata. Nieustanne poczucie absurdu doprowadziło do pobłażliwego traktowania wszystkiego, co ulotne i umowne: konwencji, poglądów, słów. Nie mam potrzeby bycia spójną. W efekcie żongluję rolami i postawami, wypowiadam masę dziwnie skonfigurowanych myśli, nieszczególnie się do nich przywiązując. Gdy rozmówca skupia się na przejawie, i nie dostrzega samego działania, pojawia się zarodek problemu. Wystarczy go podlać jednym z nieroztropnie wypluwanych przeze mnie sformułowań (a te kompulsywnie wypadają z ust, bynajmniej nie ze względu na treść, a z powodu urokliwego zlepka głosek czy uwodzicielskiej wibracji przypadkowych fonemów) i już nieporozumienie kwitnie. Rośnie też bujnie, gdy popychana ciekawością reakcji na, wyrzucam z siebie drobne kontrowersje (a jest to wszak objaw ze wszech miar pozytywny, świadczący o tym, że iskra interakacji* jeszcze mnie interesuje).
Istnieje tylko jedno miejsce, którego czasoprzestrzenne współrzędne są zależne wyłącznie od obecności wybranych ludzi. Nie muszę się w nim uciekać do żonglerki formami, a myśli zaczynają przepływać tak swobodnie, że na chwilę zapominam o nierzeczywistości rzeczywistości i przestaję odczuczuwać** wpływ jakichkolwiek konwencji. Nie jestem ograniczona li tylko do wyboru pomiędzy. Zostaję zwolniona z konieczności wyboru w ogóle. Chyba dryfuję.
*znamienna literówka, zostaje
**fajna literówka, zostaje

_______________________
A na koniec refluksja wieczorna, wyrzygana w związku z luźnym nawiązaniem do Dietrich: Niemcy to jednak oschły naród. Pflücken, które odkąd pamiętam, widzę obślinione, wymawiają wybitnie sucho.

adnotacja

Patrzę na swoje odbicie w lustrze.
Patrzę na odbicie lustra w lustrze.

Zaprzecz, jeśli potrafisz.

z obserwacji długoterminowych

Stres w moim ciele kumuluje się pod lewą łopatką w formie trudnego do rozplątania węzła poskręcanych, elastycznych gałązek. Przy dostatecznie gęstym splocie mieści się go dużo, tym bardziej, że mam odstające łopatki. Gdy mimo sporego zapasu miejsca, skumulowane napięcie staje się trudne do upakowania, zaczyna się rozrastać, przybierając postać gruzłowatej, fantomowej tkanki - niewidocznej, niebolesnej, ale wyczuwalnej zmysłem urojenia. Istnieje tylko jeden sposób na wygładzenie i rozluźnienie jej nierównej, sztywnej powierzchni - należy dużo jeździć samochodem i często łamać przepisy ruchu drogowego.
Na szczęście obecnie nie bardziej niż zwykle ryzykuję otrzymanie mandatu, ponieważ stres utrzymuje się na akceptowalnym poziomie i tylko pulsuje jako zgrabny supełek. Dość śmiesznie, choć niełaskocząco. Na krótką metę nawet to lubię.

kapsaicyna

Dziś we śnie przejechał mnie samolot.
W gąszczu fabularnych wątków niespodziewanie zwykła autostrada zmieniła się w pas startowy i zaczęły obok mnie kołować samoloty. Najpierw minęło mnie urocze, starusieńkie brzydactwo A-37 Dragonfly, zostawiając na asfalcie ślady łuszczącego się lakieru. W chwili, w której je zauważyłam, nastąpiła zaskakująca zmiana otoczenia, ale nie było czasu na zastanowienie, bo tuż za Ważką pojawiła się Bryza. Tak się zapatrzyłam na ten kuriozalny przejazd, że przeoczyłam sunącego z oddali giganta. Kiedy się zorientowałam, już nawet nie próbowałam się ratować, bo w moim śnie An-225 Mrija był ze trzy razy większy niż w rzeczywistości. Pamiętam tylko narastający szum, cień i szarość.
Damn. Na świecie wyprodukowano tyle samolotów, a mnie rozjechał transportowiec! Znów codziennie zapamiętuję sny, co oznacza, że zaczynam się budzić i gwałtownie wychodzić ze stanu rozmycia. Wyostrzam się z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z sekundy na sekundę. Coraz wyraźniej odcinam się w rzeczywistości.
Żeby żyć, potrzebuję konturu o krawędzi brzytwy i umysłu ostrego jak kapsaicyna, a tego etapu jeszcze nie osiągnęłam.

. (literalnie kropka)


Bezruch






Martwe cząsteczki powietrza utykają w płucach.
Ostatnim, co czuję, jest zamierające drżenie chaosu.


Porusz...


Już nie.


.

.

Byle tylko nie spaść z dna.

..

Jedynym pewnikiem, choć zmiennym, jest zapach. Ostatni, zewnętrzny, ulotny bastion tożsamości.

po raz pierwszy od dekady wiem:

Na urodziny chciałabym dostać golema. Najlepiej w postaci zestawu "zrób to sam", na który składałyby się mieszek gliny przewiązany lnianym sznurkiem (byle nie wstążką!) i archaiczna, bo słowna, a nie obrazkowa, instrukcja powoływania do życia.

Kiedy już ożywię własnego golema, nauczę go mówić.
Nauczę go mówić, żeby mógł milczeć.

Prigogine


Noszę w sobie arytmicznie pulsujący zarodek eksplozji. Jego połamany rytm niepokoi i sprawia, że gubię się w sobie.
~(jest północ, na skraju półtrwania majaczą półcienie)~
Budzę się z przekonaniem, że pewnego dnia w końcu zamorduję samą siebie i
sam akt nie będzie miał wiele wspólnego z samobójstwem.
~(poranek szumem szarości wdziera się do głowy)~
Gniew i nienawiść powodują jedynie dyssypację energii. Patrzę, jak
niewyobrażalne pokłady sił witalnych bezpowrotnie giną w tyglu
kotłujących się emocji.
~(w południe na skórze zaczyna osiadać lodowaty pył słonecznego światła)~
Pierwsze symptomy zmęczenia uświadamiają mi, że znalazłam się w punkcie
bifurkacji. Drobnostka sprawi, że zgasnę lub wybuchnę. Samo rozróżnienie
nie ma najmniejszego znaczenia, skoro efektem i tak będzie klęska.
~(zmierzch przyjemnie chłodzi myśli)~
Po murach i ścianach mijanych budynków spływają strugi spokoju. Moje ciało pokryte wulkaniczną skałą powoli stygnie.
~(czekam na pierwszą pełną noc)~
Prawie perfekcyjym dopasowaniem ciała do łagodnych linii cienia staram się równoważyć ostrość odprysków tkwiących w umyśle.
Czuję się bardzo dobrze, mówię zgodnie z poczuciem i przeczuciem, jednocześnie ostrożnie usuwając odłamek wbity pomiędzy dwie dobre myśli.

a storm of light


Kruk Wełwimtiłyn połknął słońce. Leży, a wokół szaleje zawieja; nie cichnie, bo nie ma słońca.

Delikatnie. Kremowobiałe światło skrapla się między opuszkami palców. Dawna ja, w postaci wspomnienia o odległej dziewczynie, z którą łączy mnie już jedynie przeszłość i wspólnota doświadczeń, zebrałaby krople do szklanej fiolki i szczelnie zamknęła. Zrobiła z niej błyszczącą biżuterię, nosiła jako amulet i przy nadarzającej się okazji, pod mikroskopem sprawdziła, co kryje się w środku.
Ja-teraz już tylko pozwala spływać strużkom światła po skórze i powoli rozciera między palcami drobinki ciepła. Wie, że tajemnica nie tkwi w materii, a szczęścia nie wiesza się na szyi w zagłębieniu między obojczykami.

Storm..
in the morning light..

U zarania dziejów, na drzewie, które w tamtej chwili stało się metaforą wszystkiego, powieszono szczęście. Duszone, zaczęło broczyć światłem i nasączyło ziemię życiem - tętniącą substancją, która wiecznie dąży, ale nigdy nie osiąga spełnienia, bo tylko tak może się rozwijać. Czasami może doświadczyć spełniania. Rozpływa się w czystym, nieprzewidującym szczęściu poprzez dotknięcie wspomnienia o świetlistej chwili tuż przed zaciśnięciem pętli, by prawie natychmiast poczuć gwałtowny skurcz. Jakby pień i korzenie drzewa z przeszłości nagle stężały w ogromnym wysiłku, aż do zarysowania sieci naczyń pod powierzchnią gruzłowatej kory.
To moment zatrzymania i jak gdyby nigdy nic wszystko wraca do stanu nieskończonej niedoskonałości.

Frozen to myself.

Kiedyś odważę się i dotknę skroplonego światła językiem, zliżę je z opuszków palców. Wokół mnie zapanuje ciemność, bo całe światło świata wypełni mnie od środka.

A na razie słońce wyskoczyło mu z gardła. Na ziemi zrobiło się jasno, zamieć ucichła.
Bo bajki czasami kończą się źle.

lia


Powietrze gęstnienie w lejącą masę, za niedościgniony wzór przyjmuąc skondensowane mleko, ale zamiast mglić się i wstężyście wić, zacieśnia przezroczyste kręgi i krępuje ciało. Na peryferiach świata jest za to tak rozrzedzone, że prawie nie ma czym oddychać, co nie dziwi, ponieważ w przyrodzie coś nie bierze się z niczego. Z niczego powstaje co najwyżej nic, chyba że jest się bogiem lub udaje, że się jest. A ja chwilowo sobie nie uzurpuję. Zgubiłam pierwiastek boskości, jak te wszystkie drobiazgi, które rozrzucam wokół siebie, by prędzej czy później wypadły poza słabe pole grawitacyjne mojej własności. Jeszcze nie wiem czy rozsiewanie przedmiotów ma więcej wspólnego z posesywnością i chęcią zajęcia przestrzeni czy z chorobliwym brakiem przywiązania.

Bestia niespokojna jak przed burzą. Przechodzi, przeplatając swoje łapy z moimi rękami, lawiruje wokół klawiatury, łasi, jakby przypadkowo trącając, bo przecież nie zniżyłaby się do okazywania jakiegokolwiek przywiązania wprost. Ja też nie głaszczę, nie drapię, dopuszczając pozorną mimowolność.

Mam ochotę poczuć smak, ale moje ciało usztywnia się na samą myśl o wchłonięciu jakiegokolwiek pokarmu, więc przeszukuję szafki kuchenne w poszukiwaniu zawieruszonych przypraw, żeby przygotować czwartą kawę o smaku innym niż kawa. Kończy się na wanilii, bo przecież zrobiłam porządki świąteczne, więc na kilka chwil koniec z zawieruszeniami. Wanilia rozmarze mnie już zupełnie, czego nie należy mylić z rozmarzeniem. Obłoki są obłe jak niektóre robaki, a przy bliskim kontakcie śmierdzą i oblepiają wilgocią, więc trzymam się od nich z daleka.
Z daleka z daleka z daleka.
A od czego ja się nie trzymam z daleka?

taksja


Staję się stworzeniem natychmiastowym, bytem teraźniejszym, spierwotniakowanym, z wdrukowanym najprostszym schematem działania:
akcja-reakcja,
bodziec - odpowiedź,
aspiracja - inspiracja - ekspiracja.
Pamiętam czasy, gdy byłam napęczniałym boa pochłaniającym więcej niż można strawić. Wypełniały mnie przelewające się, intensywnie reagujące, fermentujące masy informacji. Ich resztki wydalałam po wchłonięciu wartościowych składników i trujących substancji. Niejednokrotnie brudna, skażona, zależna od tego, co przyswoiłam, czułam się obco w sobie, ale zachowywałam silne poczucie dotykania istoty spraw. Ocierając się o sedno, zyskiwałam potwierdzenie bycia głębiej, a stąd już tylk krok do przeżycia.
A teraz? Przez zawężone kanały percepcji odbieram sterylny błysk informacji wysłany przypadkowo przez nigdyniegasnące morze światła. Natychmiast spluwam odblaskiem w czarną dziurę świata, żeby nie rozproszyć kilku marnych kwantów refleksji. Czysto, antyseptycznie, antysceptycznie. Bez brudu, bez gnicia, bez cienia wątpliwości.
Dysponowałam wiedzą pozwalającą się ostrzec.
Mogłam się wystrzec.
Powinnam była się ustrzec.

str.anger


Wyniosłam się ze świata perfekcyjnie sterylnych pomieszczeń, z przestrzeni geometrycznego bieloszkła. Uciekłam, opuściłam, porzuciłam wyszłam, a moje wydostawanie się było de facto schodzeniem, bo jak powszechnie wiadomo, kręgi piekielne leżą na obrzeżach gigantycznego leja. W jego wnętrzu można wypadkowo przemieszczać się tylko w jedną stronę, więc z każdym kolejnym osiągniętym dnem, obręcz po obręczy zsuwałam się coraz niżej. Zsuwałam... Jak dotąd bezładnie spadałam, połykając przerażenie i ciemność, dławiąc się bezradnością. Dzisiaj raz pierwszy znalazłam czarno-białe stopnie prowadzące na następny poziom. Dobrowolnie weszłam w  niewiadome i na końcu schodów, w ciasnej klitce, znazłam drzwi.
Uchyliłam
i
spojrzenie więzione w krótkowzrocznej klatce zamkniętych, złudnie przestronnych pomieszczeń  od razu sięgnęło horyzontu. Granatowe niebo w miejscu styku z ziemią zabarwiło się ciemną, pulsującą czerwienią. Wystrzelone z cienkiej linii ognia purpurowe żyłki poprzecinały firmament. Naprzemiennie jarząc się i gasnąc, podświetliły popękaną kopułę niepokojącą poświatą, odzwierciedlającą niespokojny rytm moich myśli.
Skupiona na swoim wnętrzu, zogniskowałam wzrok na tym, co bliskie.. A tu.. tuż pod stopami gęsta trawa, której każde źdźbełko płonie, ale nie spala się. Płomyki tańczą hipnotycznie, falują poruszane wiatrem prawie tak gorącym jak mój oddech. Drżące języki ognia powlekają wszystkie powierzchnie.
Świat wokół mnie płonie.
Gdzie nie spojrzę, wszystko płonie.
Kiedy spojrzę, wszystko płonie.

,


Budzę się rano i nawet włosy mam niewyspane.
,
Istnieję już prawie wyłącznie w subprzestrzeniach.
,
Brak czasu to błędny konstrukt myślowy.
,
/16:27/
Budzę się rano i gadam głupoty.

krawędź pogorzeliska


W codziennym życiu czasami jestem bardziej podporządkowana prawom estetyki niż fizyki.
*
Nie mam ulubionych kwiatów, ale mam ulubione przyprawy.
*
Mam do wypisania obraz pustoszący wyobraźnię, ale nie mam czasu.

szkło I


Informacje ze świata spływają powolutku. Kropelka po kropelce. Jak
gęsty, słodki syrop, ściekając, zostawiają lepiący ślad na ścianach
zmysłów.
Nie rozumiem, dlaczego słodycz kojarzy się przyjemnością. Za bardzo rozsmakowałam się w kontrastach.

blaski zacienienia


Dzień wstał czarny i chmurny.  W mojej głowie. Nie widzę pogody za oknem. Gdy wychodzę, nie czuję ani ciepła, ani zimna. Nie dostrzegam ludzi-duchów przepływających w oddali za grubą kotarą niezliczonych atomów powietrza.
Odrębność. Jest. Przyjemna.
Moją krainę światłocienia otoczył oberżynowy zapach tajemnicy. Na obrzeżach pola widzenia wiją się czarne wstęgi zapomnianych myśli. Zdaje się, że wyznaję wiarę w ochronną moc pewności siebie i udaję, że nic mnie nie może zatrzymać.

Pomruk rzeczywistości narasta i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za chwilę zacznie przypominać warczenie.
Coraz bardziej mnie to pociąga.
W drugiej lub trzeciej warstwie snu czai się ciemny, wyraźnie odcięty kształt niebezpieczeństwa. Czekam cierpliwie aż zaszczyci mnie swoją obecnością na jawie.

..jest dobrze, bo jest źle..

efemeryczna kraina światłocienia


Roztopienie w smugach światła, blask oślepiającego dnia miękko osiadający na na wpół zamkniętych powiekach, wysepki barwnych plamek rozszczepionego na rzęsach światła, cienkie złoto-kremowo-żółte* linie tnące powietrze, które pojawią się tylko przy określonej orientacji głowy i odpowiednim zmrużeniu oczu. Niektóre zdarzenia i wrażenia cenię za ulotność. Za niemożliwość zatrzymania. Nawet jeśli się powtarzają, nawet jeśli ja się powtarzam, to tak mocno należą do tu i teraz, że muszą być niepowtarzalne.

Dzisiaj zrozumiałam, że jeśli tylko słuchawki są dostatecznie miękkie, to niezależnie od wielkości można w nich wygodnie przespać całą noc oraz że najważniejszym kryterium przy wynajmowaniu mieszkania jest pokój z oknami wychodzącymi na wschód.

Rozciągnieta na łóżku obserwowałam kota leżącego na krześle. O poranku zachowujemy się tak samo. W półśnie naturalnie dopasowujemy się do słonecznych pasm tak, że linia ciała ledwie  dotyka krawędzi cienia.
Wyciągamy się maksymalnie w szerokiej smudze światła, która jednak dość szybko się kurczy, więc i my zajmujemy coraz mniejszą powierzchnię aż do maksymalnego skłębienia. Patrząc w okno, mrużymy oczy i wiem, że mamy tak samo zwężone źrenice. Wprawdzie wątpię, by moje tęczówki stawały się seledynowe, choć na pewno są jaśniejsze wewnątrz z ciemniejszą obwódką na zewnątrz. Pod światło pojedyncze rudawo-żółte plamki zaczynają tworzyć na tle zieleni rudo-złoty pierścień, który widać tylko przez chwilę, bo przecież zaraz zamykam oczy, żeby mocniej chłonąć przez skórę ciepło rozgrzanej pościeli.

Wieczorami wypijam koktajl dziennych emocji przygaszonych cieniem. Ze niewypitych, spływających kropli wyrastają świetliste poranki i jasne myśli, którymi skażony jest cały następny dzień.**

__________
*to ten odcień, który w mglistej postaci idealnie komponuje się z purpurą tyryjską

**(23:58) gówno prawda z tym skażeniem

?

Zastanawiam się czy kocham życie i rzeczywistość za cudowne zbiegi okoliczności, czy raczej własny umysł za skłonność do tworzenia sieci powiązań.

osad


Powoli przestaję osadzać się na rzeczywistości.
Osadzanie nie jest dobrym słowem. Niesie falę mulistego posmaku wysychających rzek lub szorstko-gorzką fakturę zbyt mocnej herbaty.
Osadzanie nie jest dobrym procesem. Drobinki człowieka pozostają na przedmiotach, osiadają jak kurz na powierzchniach spotkań i gromadzą w kącikach zdarzeń, ale tak naprawdę nie pozstawiają najmniejszego śladu w rzeczywitości. Nieobecność w życiu sprawia, że w głowie pozostają jedynie wydmuszki wspomnień.
Musiałam przebrnąć przez szeroki pas graniczny czasu totalnej obojętności i naprawdę przestać się przejmować, by móc swobodnie przyjmować siebie, życie i świat.
Przestałam osadzać się na rzeczywistości. Zaczęłam się w niej zakorzeniać. Wrastać emocjonalnymi korzonkami w teraz, jednocześnie próbując wypuszczać intelektualne pędy we wszystkich kierunkach czasu i przestrzeni.

,

"Było za wcześnie, żeby żyć, więc tylko chodził od ściany do ściany i umierał."

łamanie koł(em)a


Gdy tylko wczesnowiosenne słońce łaskawie rzuciło okiem na zmęczoną ziemię i od niechcenia splunęło kilkoma promyczkami,  na ulice  wyległy wyrzuty sumienia.
Przed południem, popołudniu, wczesnym wieczorem. Żeńskie, męskie, stare, młode...
... biegną.
A ja po raz kolejny bladym świtem zasłaniam się zatkanymi zatokami, gorączką, permanentym niewyspaniem i ogólnym zmęczeniem. W akcie desperacji łapię bakterie, które zabarwiają białka oczu piękną, soczystą czerwienią i tłumaczę, że przecież nie mogę, bo wiatr, słońce, chłód, brud, wprawdzie bez smrodu i ubóstwa, ale powodów i tak bez liku, za to czasu mało. Mniej jest tylko energii.
"Gdyby się ożywiła, krew zaczęłaby żywiej płynąć, a gdyby krew zaczęła żywiej płynąć, toby się ożywiła. Prawdziwy circulus vitiosus."
Odniesienie do siebie cytatu dotyczącego postaci budzącej moje największe obrzydzenie(być może dlatego, że miałam nieprzyjemność poznać realny odpowiednik) świadczy o poziomie desperacji.
Po cóż to ja, po cóż - zapytacie - zaprzątam głowę bogu ducha winnym ludziom z rozpędu czytającym te oto fascynujące wynurzenia? Otóż składam publiczne deklaracje, coby o 5 nad ranem mieć większą motywację do zwleczenia dupy z łóżka.
(Dopadła mnie jeszcze smutna refleksja, a kiedy dopadnie, nie ma ucieczki... Nie podoba mi się, że nie jestem w pełni samowystarczalna w motywowaniu się).

skamle, warcząc

Ten rok trwa już miesiące, lata, wieki. Jest piekielnie ciężki, lejący jak płynny ołów. Zalewa, zastyga, przygniata coraz bardziej. Do gruntu, do spękanego asfaltu, po którym trę policzkiem i ale już nie różnicuję bólu. Zbyt mocno czuję każdy bodziec.
Skuwając ostatnią warstewkę lodu z powierzchni ciała, zapomniałam, że ona przecież nie powlekała skóry. Ona była skórą, a raczej jej zimną, nieożywioną protezą. Niby gładką, niby bezpieczną, czasami nawet piękną, ale na stałe dystansującą od otoczenia. Dopiero pod nią tętniła żywa tkanka czucia, która w końcu została uwywnętrzniona.

Jakkolwiek nie żałuję, to koszt mnie przytłacza. Podręczniki do biologii mówią jasno - nie można żyć bez skóry.

Jestem osłabiona, a ciało odbija kondycję psychiki.
W klatce piersiowej czuję zalegający, granitowy kamień. Brak mi lekkości, lotności, łatwości pobierania dwuatomowych cząsteczek tlenu z mieszaniny zasmożonego (oboczność smogu pozwoliłaby mi bezkarnie napisać zasmóżonego) powietrza. Nie chce mi się wydychać słów.
Do ludzi.

pinezka 2


..w niedoczasie..

Czas jest lejem z wyżłobionymi, spiralnymi rowkami wewnątrz. Kręcę się z zawrotną prędkością, zjeżdżając coraz niżej i niżej. Mam przeczucie, że gdy człowiek zatrzyma się na samym dole, wszystko ustanie i czas przestanie mieć znaczenie. W bezczasie można by wreszcie odpocząć. Obawiam się jednak, że to rozwiązanie ostateczne.

rimboidalność wpisana w romb


Apogeum niewyrażalności miało  miejsce jakieś 3-4 lata temu. W jego trakcie i tuż po zaczęłam rozpaczliwie pisać. I tu i tam, i wszędzie, i widziałam, że było to dobre. Niemiłosiernie poobijałam się o twarde ścianki słów. Bynajmniej nie twierdzę, ze słowa są zamknięte w sztywnych osłonkach, co to to nie. Kontury mają wszak nieostre, rozpływają się i wylewają, poddają bezlitosnemu rozmywaniu przez ludzi. Tyle że mają bariery potencjału i ja właśnie przez te bariery nie mogłam przeniknąć. Tunelowanie opisane jakimś tam prawdopodobieństwem oznaczałoby przedostanie się do rzeczywistości i opuszczenie świata pojęć.
Przez te kilka lat byłam utknięta. Tak właśnie, nie inaczej. Ja nie utknęłam, tylko w wyniku kumulacji zewnętrznych, kompletnie niezależnych ode mnie okoliczności oscylowałam między wewnętrznym światem geometrycznych określeń i światem realnym, czując nieustannie obrzydzenie do pierwszego i nieosiągalność drugiego. Latami można myśleć i mówić tylko o obijaniu się, ciasnocie, ograniczeniu i marności nad marnościami, bo działania nie przynoszą efektu.
"Działanie jest formą marnowania energii". Wirtualnych* geniuszy od ludzi przeciętnych odróżnia moment odkrycia odcięty na rzeczywistej i osobistej linii czasu. Artur genialny bywał, więc zamknął gębę przed dwudziestką  i teraz ma nawet odnazwiskowy przymiotnik, który ładnie brzmi. Przyznaję się, że ja zrozumiałam dopiero niespełna rok temu, na dodatek uprzednio przeczytawszy u wielu, ale bez przyswojenia.
Czasami wydaje mi się, że jestem po prostu organicznie niezdolna do zrozumienia nowej teorii. Przyzwyczajam się do niej, posługuję się nią, a gdy zyskam pewną biegłość, zaczyna mi się wydawać naturalna, ale nadal nie rozumiem. Nie dotykam istoty. Z jednej strony to wynik prywatnego ograniczenia, z drugiej znamię czasu. Żyjemy w świecie permanentnego niezrozumienia, na dodatek w pełni usprawiedliwionego pod warunkiem, że zapewniony jest komfort użytkowania. Straszność nad strasznościami.
Wróćmy jednak do osi bełkotu, czyli pojęć i zażyłości jaka ma miejce między nimi i mną.
"Celebrujesz słowa. I ciszę też", rzekł mi on i całkiem mądrze prawił. Tyle tylko, że w pewnej chwili rytuał przybrał formę pustych gestów, ktore wielokrotnie powtarzane zaczęły stanowić jawną kpinę z samych siebie. Samowyszydzajce się słowa wylatywały z ust i natychmiast obracały przeciwko mnie całą sztuczność i nieadekwatność. Aż w pewnej pięknej chwili stwierdziłam, że nie jestem już więźniem słów, że nie ściskają już krtani, nie dławią, nie napawają obrzydzeniem i chociaż nadal bardzo lubię nimi hobbystycznie żonglować, to zyskałam swobodę wyrażania. A mówiąc precyzyjnie, swobodę niewyrażnia. Co częściowo można wyjaśnić tym, że obecnie ludzie obchodzą mnie w jeszcze mniejszym stopniu niż kiedyś. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że mam ich totalnie w dupie. Skądże znowu, interesują mnie, tyle że oni sami, na poziomie interakcji i poznania ze zmniejszonym udziałem ich opinii na mój temat. Składowa krzywozwierciadlana spotykanych osób straciła na znaczeniu i traktuję ją co najwyżej jako ciekawostkę.
Nie to chciałam dzisiaj powiedzieć.
'I hate all the things that can happen between the beginning of a sentence and the end'. Wprawdzie Cohen raczej średnio, ale czasami nie można się nie zgodzić.

_________________________
*wirtualnych jak cząstki w kwantowej teorii pola. nie mogę znaleźć lepszego słowa z uwspólnionego podwórka**

** [dygresja] W XX-wiecznej fizyce lubię to, że jest taka nierzeczywista. Spodobałaby się mistykom.

Jest.. inaczej.


Wewnętrznej flauta trwa w najlepsze. Nic się nie dzieje... i okazuje się, że owo niedzianie się jest szalenie zajmującym procesem. Odkrywam, że do szczęścia nie potrzebuję pożogi i wybuchów, wichur, pożarów, gromów, okazjonalnego gradobicia czy trzęsienia ziemi. Perpetualne tornado tworzące chaotyczne wiry myśli, przeżywszy czas swej świetności, rozwiało się.  Teraz wystarcza mi pogrążenie się w mentalnym bezruchu. Nie ma on jednak nic wspólnego ze spokojem. Z niepokojem też nie. Jego źródło leży poza krainą otoczkowych kategorii.
W białym pokoju zostałam ja i czarna pantera (raczej jaugar niż lampart) - awatar moich demonów. Jak widać ,godzę się z ich przeciętnością. Zniknęła pogarda i otworzyło się pole ładnych widoków.
Siedzi przede mną uosobienie dzikości i drapieżności w niebezpiecznie pięknej formie, a ja niczego nie czuję. Ani strachu, ani zachwytu. Dopóki ten stan się utrzyma, zwierzę będzie ignorować moją obecność. Przyznaję, że tymczasowo zimna obojętność w naszych stosunkach mi odpowiada, dlatego wycofałam się głęboko w siebie. Mogę tak trwać wiekami.

?

Kiedy daimonion staje się demonem..

bezruch


Mogłabym całymi dniami przebywać w przestronnym, prawie pozbawionym
mebli pomieszczeniu o sterylnie białych, lśniących ścianach. Zamknięta w
pokoju bez okien i drzwi, oświetlonym z góry silnie rozproszonym światłem, mając do dyspozycji jedynie proste, czarne krzesło. Trwałabym godzinami bez ruchu: siedząc okrakiem z rękami splecionymi na oparciu z broda w zagłębieniu między nadgarstkiem i grzbietem dłoni. W bezruchu: wyprostowana i oparta, z nogą założoną na nogę, dotykając palcami prawej ręki ust. Nieruchomo: po turecku z głową odchyloną do tyłu. Wpatrzona w biel mogłabym po prostu trwać, tylko od czasu do czasu kąciki ust drgałyby nieznacznie, wyrażając pogardę.

Negatyw naszkicowanego obrazka nie wchodzi w grę. Potrzebuję scenerii odpowiedniej do rozmowy ze swoimi demonami. Muszę je dobrze oświelić, choć - przyznam - sytuacja napawa mnie obrzydzeniem. Demony napawają mnie obrzydzeniem. Nie, bynajmniej nie są straszne, jak mogłaby sugerować ich pretensjonalna nazwa. Są niesmaczne, ...przeciętne, a - co najbardziej uwłaczające - swoją energię życiową czerpią ze mnie. Nieustannie dają świadectwo temu, z czym jestem najmocniej związana i jak chińska pułapka na palce, wiążą mnie tym silniej, im bardziej próbuję się odsunąć.

więc

zamieram
i próbuję przestać szarpać

Siedzę w białym pokoju o lśniących ścianach. Demony siedzą we mnie.
I... nic się nie dzieje.

,

Po drugiej stronie bólu.

.

Przestałam bać się tego, czego najbardziej się bałam, wskutek czego mam nieuregulowany stosunek do strachu.

sza

Krzepnę w skorupce ciszy.
"Cisza to jest coś, co jest w człowieku. Niekoniecznie musi temu towarzyszyć cisza na zewnątrz."

przesypywanie


Spopielałe dłonie.. usta.. skronie.

Głowa posypana popiołem, bynajmniej nie na znak pokuty.

Zdmuchnąć popiół.. Strząśnąć pył..

Wolę siebie drapieżną i gniewną, wolę chłodną i pewną.

A budzę się jako grafitowy dym. Spływam z łóżka, rozrzedzona powoli wypełniam przestrzenie. Dopiero przed lustrem ustalam kształt zewnętrznej powłoki. Z wysiłkiem resublimuję, chowając głęboko splątane smugi poszarzałej trwogi.

By w ogóle móc mówić, tuż przed wyjściem do ludzi maluję usta, nadając im mocny kolor i blask. Gdy forma znacznie wyprzedza treść, nikt nie zwraca uwagi na puste słowa nagle obracające się w proch.

I see through the scars

Rozczłonkowany umysł spoczywa w niepokoju. Niedbale rozrzucone kawałki po wiwisekcji walają się wszędzie, więc swoim zasięgiem obejmuję naprawdę imponującą przestrzeń... tylko na ile to wciąż ja? Pytanie zasadne, ponieważ jak dotąd w obrąb ja mogłam wciągnąć dosłownie wszystko, akceptując jednocześnie dowolne sprzeczności. Nigdy nie odczuwałam potrzeby bycia spójną, ponieważ na którymś z poziomów meta (meta meta meta... ja, choroba spiętrzonych metafor) potrafiłam siebie scalić. A teraz... wciąż gubię nowe fragmenty i naprawdę nie mam ochoty po nie wracać. Obojętnieję, a to może zaburzać ciągłość historii umysłu.
Przy bardzo niekorzystnych splotach okoliczności w głębi umysłu blizny wspomnień otwierają się i z powstałych szczelin wypływa czarna maź. Umysł musi oddychać. Ideami, pomysłami, tajemnicami, niewiadomymi, światem, ludźmi, muzyką, słowem... Bardziej pierwotna część ma jeszcze skrzela, które natychmiast powleka oleista ropa ciemnych emocji. Duszę się od wewnątrz. Nie potrafię niczego wchłonąć z zewnątrz, za to obficie wydzielam z siebie lepką czerń, którą znaczę wszystko
dookoła. Zostawiam ślady swojej obecności jak ranna zwierzyna. Nie chce mi się zacierać tropów. Nie chce mi się sprzątać.
Maź jest łatwopalna. Jedna chwila i spalę wszystkie mosty.
Już dawno nie miałam ochoty na gest pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia.

skonstatowała

Wchłonę każdą porcję ciemności.

gołębie


Moje życie to jedna wielka koincydencja. Czasami myślę, że patologiczne wręcz analizowanie rzeczywistości jest odpowiedzią na niepohamowaną skłonność do syntetyzowania.

Zaczęli irytować mnie ludzie, którzy poznając, dodają po prostu fragmenty. Świadomi swojego dostępu do ograniczonego wycinka, prawdę utożsamiają ze znajomością wszystkich faktów. Są niezdolni do wyciągnięcia głębszych wniosków z lęku przed posądzeniem o stereotypowe myślenie lub ze strachu przed (nieakceptowalnie dużym) błędem.
Po osiągnięciu mojego stopnia rozpadu... rozkładu, rozczłonkowania, rozwarstwienia, rozszczepienia, roz... człowiek zaczyna doceniać syntezę.

Znalezisko


Na sztucznej pożywce wyobraźni hodujesz mity na swój temat - narządy do przeszczepu, który nigdy nie będzie miał miejsca. Pobierasz tkanki z setnych części prawd o sobie i modyfikujesz je, wzbogacając o zewnętrzne (i wewnętrzne) wpływy. Wzbogacasz tak, jak wzbogaca się uran.

4.09.2007 21:45
Kiedyś okrojoną wiedzę nadrabiałam zajebistą intuicją.

lawina


Scribo ergo cogito, zamiast cogito ergo scribo. 
Zapisane zdanie staje się kamieniem wywołującym lawinę. Nie pomyślałabym wielu myśli, gdyby nie poprzedzało ich zapisanie kilku słów. Pisząc, porządkuję się, skojarzeniowo rozgałęziam roztropniej poprzez spowolnienie raz po raz błyskających w umyśle koncepcji.
Jestem zatrważająco prosta w opisie. Mam charakterystykę neonówki.

rozgałęzienia


Gdybym myślała  linearnie, łatwiej byłoby mi się wysławiać.
Jak dobrze, że łatwość nie jest istotną kategorią.

zwierzęcy magnetyzm i koleiny rzeczywistości


Odtwarzam się cała z kasety magnetofonowej. Nawet sny w nocy - bo przecież zawsze jest noc, biała czy czarna oślepia tak samo -  wzrastają na zardzewiałym szkielecie przyciętych powtórek. Znacząca oszczędność taśmy, gdy nie trzeba rejestrować nowości.
Dni odtwarzam zgodnie z listą ścieżek skrupulatnie wypunktowanych na drugiej stronie wkładki, a
gdy kończę, nad ranem wkładam się do łóżka pod parapetem (znowu przemeblowałam w ramach kolejnej mrożkowej rewolucji, a teraz mi się nie chce przesuwać regału na właściwe miejsce). Kiedy rozciągnę się od nad do pod, ustalę górną i dolną granicę, czuję się bezpiecznie, przynajmniej w jednym wymiarze. Myśli ściekają powolutku na jednakowy poziom i poruszają się wyłącznie horyzontalnie. Czasami miło popatrzeć na ślady, które zostawiają na płaszczyźnie: chaos ściśnięty za antyramą albo przyciśnięty szkiełkiem nakrywkowym mikroskopu, zależnie od tego czy znajdę się w silniejszym polu grawitacyjnym sztuki czy nauki.
Szkoda tylko, że ciało się nie rozluźnia. Leży zwinięte w ciasny węzeł. Najmocniej zasupłane mięśnie grzbietu napinają się okresowo od wielu lat. Przy niekorzystnym splocie problemów przewlekłych z ostrymi zmieniają się w kamienie i ciągną na dno, przyspieszając zanurzenie w nieświadomości. Jedyne podczas wsiadania do auta czuję chwilowe odprężenie i momentalne rozluźnienie począwszy od mięśni czworobocznych przez najszersze grzbietu, prostowniki aż po pośladkowe. Nic mnie tak nie relaksuje i nie uspokaja jak prowadzenie samochodu.
Szkoda, że tak późno to odkryłam. Jako kierowca rajdowy byłabym najspokojniejszym człowiekiem na Ziemi.