z cyklu: "Jak dorosnę zostanę..." golemem


Piszę i słowa nie wyrażają myśli.
Mówię i dźwięki mnie nie transkrybują. Wszystko zamknięte w złowolnej niewoli słów. Ginę w tym. Może już zginęłam. Wpadłam w żarna formy, które starły mnie swą ułomnością. Wciąż i wciąż to samo. Rzygam tymi samymi problemami, wydalam z obrzydzeniem przetworzone myśli, ale przeklęty Uroboros zawsze przemieni koniec w początek.
   Nigdy nie czułam się tak staro. Niedojrzale czy wręcz dziecinnie też się czuję, ale odczuwanie mentalnej zgrzybiałości przeważa. Ja nawet nie jestem zmęczona. Raczej znudzona. Przeżuwam życie i nie wyczuwam nawet podstawowego smaku. Trawię  rzeczywistość a czuję, że to jedynie pożywka dla robaków zagnieżdżonych w mózgu. Przeżuwam, trawię, wydalam. I cykl się zamyka.
   Ostatnio często się błąkam. Niby idę byle gdzie, niby bez celu, ale zawsze trafiam w to samo miejsce. Uciekam i znikam. I w końcu wracam w  prawie nienaruszonym stanie. Ewentualne braki zalepiam błotem, którego trzeba pozbyć się z wysokich obcasów nie do końca nadających się do wędrówek po polach i lasach zmoczonych deszczem. Tak wielka potrzeba człowieka i równie silna potrzeba samotności. A tam, na kamiennych schodach porośniętych mchem jestem tylko ja. Tylko od czasu do czasu pojawia się wiatr, który w słoneczny dzień przywiewa śnieg. Wiatr, który przypomina, że trzeba będzie wrócić.
   Ślizgam się po powierzchni rzeczywistości. Na początku dotyczyło to sfery kontaktów. Ludzie wyrastający z codzienności i konieczności są lepsi, niż można by się było spodziewać. Są fajni. Tak zwyczajnie. I wszyscy powinni dobrze się czuć, ale tak naprawdę mało kto dotyka ścian ze szkła, nie wspominając o ich przebiciu. I tkwimy w tych swoich kryształach. Nic nie pęka. Nic nie boli. Cholera! Żadnych nowych ran i przestałam czuć, że żyję. Ani jednego zewnętrznego świadectwa mojego istnienia.
   Solipsystyczne myśli są piaszczyste. Tworzą klepsydrę, która rozdziera sen. Ale tak naprawdę to tylko jeden ze sposobów odczuwania. Ja przecież nie potrafię jednoznacznie. Czasami się tylko zastanawiam czy nowotwory myśli są równie groźne jak narośle wspomnień.

Na moment odeszłam od komputera i nastrój zmienił się diametralnie. To, co napisałam, nadal jest prawdą... jedną z prawd, która prędzej czy później powróci. Właściwie wciąż jest, ale mniej nachalnie. Odeszło w cień. Tam, trochę obok mnie, powstał teatr. Ale to inny temat... inny świat. A ja idę się cieszyć brakiem znudzenia. Idę się cieszyć zainteresowaniem, zaangażowaniem i przeżywaniem.

...


Miasto wymarło. A noc dopiero się zaczyna.  Na pustych ulicach zniekształconych rozproszonym światłem od czasu do czasu pojawia się zabłąkany samochód. Tylko mieszkańcy wymarli. Nie wiem czy w domach są umarli – zwłoki przed telewizorem, który rozświetla szyby i truchła w łóżkach ukrytych w ciemnych pokojach. Wiem, że ciała nie wypłyną na zewnątrz, więc nie ma to chyba znaczenia.
Miasta nocą są piękne. Zwłaszcza wtedy, gdy noc jest mglista, gdy rzeczywistość rozmywa się w latarnianych światłach. Brudne kamienice, rozwalone mury i  popękany asfalt zaczynają tworzyć nowy świat... nowy wszechświat znaczeń.
Jedynie zaułki się nie zmieniają. Rozłupane kamienie, twarda ziemia i intrygująca ciemność. Spóźniony znak życia daje tylko szczekający pies, któremu nie podoba się, że zapuszczam się na nie swoje podwórko. Ale ja nie mam swojego podwórka. Nie mam tej biedy, brudu, zniszczenia i stagnacji. W moim świecie nie ma tej monotonii nieistnienia. Tak się przynajmniej wydaje, bo dla mnie przybiera ona inną formę. Formę nieco gładszą, więc bardziej poszarpaną.
W drodze do domu nieoczekiwanie wyrosła przede mną na środku chodnika martwa natura lokalnego świata - pusta butelka po wódce „Luksusowej”. Muszę przyznać, że umieszczona w tym miejscu z niezwykłym wyczuciem smaku (nie mówię tego ironicznie). Brak jej jedynie elementów organicznych o wyższym stopniu zorganizowania.
Wycieka ze mnie dekadencja... Tani sentymentalizm i wywleczone z dawnych czasów nurty.
Na swoją obronę mam tylko gwiazdy na niebie w ilości rzadko spotykanej. O dziwo spojrzałam w niebo dopiero podczas przechadzki środkiem ulicy.
Gwiazdy dowodzą, że miasto wymarło. Mam wrażenie, że nie stało się to dziś.