lustmord


Generalnie ludzie mnie nie obchodzą. Poświęcam uwagę każdemu napotkanemu, bo jest potencjalnie ciekawy, ale zwykle szybko tracę zainteresowanie. Wprawdzie u prawie wszystkich można odnaleźć okruchy opowieści warte zgłębienia, ale tak naprawdę mam ochotę na poznawanie tylko nielicznych osób, które mają dla mnie znaczenie. Mogę im zaoferować całkowitą otwartość, pełne skupienie i wsłuchanie się w ich historię, w nich samych. Całość opiera się na niewymuszonym, zupełnie naturalnym zaangażowaniu.
W związku z powyższym jedną z poważniejszych zbrodni, jaką człowiek może przeciwko mnie popełnić, jest zabicie mojej ukierunkowanej na niego ciekawości. Brak zainteresowania zwiastuje nadciągającą obojętność.

Obojętność wznosi dla siebie domy o ścianach z zimnej pustki. Długimi palcami przywodzącymi na myśl sople lodu gładzi policzek, wodzi po skórze, roztaczając znienawidzone bezczucie. Bardzo nie lubię, gdy ktoś nagle ją budzi i zostawia po sobie tylko dojmujące poczucie braku.

przygaszone światła


Otworzyły się drzwi wielkiego teatru. Czy kreowanie siebie jest tworzeniem siebie?
Mogę do pewnego stopnia kształtować, a na pewno wzmacniać, własny nastrój poprzez odpowiedni dobór perfum i bielizny. Przy moim uwielnieniu odrobiny lata w zapachu i preferowaniu gładkości, zadziwiająco długo króluje lodowy chłód i delikatne koronki. Od samego rana dbam o każdy detal ubioru, bo całość musi być perfekcyjna. W przeciwnym razie istnieje ryzyko, że się rozsypię. Być może złudne, ale czy chcę ryzykować? Dla pewności warto założyć kilka szwów formy, które utrzymają ego w ryzach. Lepiej postarać się, by maska nie wyglądała jak maska. Naturalność jest pozą najtrudniejszą do utrzymania. A kogo obchodzi naturalność Nikołaju Wasiliewiczu?
Liczy się piękno i wyrazistość, bo tylko dzięki nim mogę przetrwać. Jeśli już nie we mnie, to przynajmniej wokół mnie. Świat ma obowiązek bycia doskonałym. Mój Boże, W Którego Nie Wierzę! Po prostu musi ulec, pokonany poddać się konieczności.
Pościel bardziej miękka i gładka. Kwiaty w wazonie z przezroczystego szkła bardziej pachnące i pełne. Powierzchnie stołów, szafek i biurek puste, wyjąwszy przedmioty najbardziej niezbędne i proste w swej formie. Powietrze na zewnątrz przyjemnie orzeźwiające, liście szeleszczące, a deszcze - jeśli już muszą padać - ulewne lub otulające lekką mgiełką kropelek.
Tak patrzę na świat, że jest doskonały. Staje się moją idealną sceną. Nieważne, co jest obiektywnym elementem rzeczywistości, a co pochodzi z mojej wyobraźni. Niech wreszcie percepcyjne skażenie świata na coś się przyda. I tak wszystko dzieje się tylko w mojej głowie.
Jestem myślą zmaterializowaną w dokładnie taki sposób, w jaki zawsze chciałam.
Nie, nie jestem szczęśliwa, ponieważ znajduję się poza tą kategorią.
Jestem.
Poza kategorią prawd, półprawd i kłamstw.
Poza ja, bo przecież to, co określam mianem "ja", jest jedynie wirtualną bazą wypadową dla mojego przejawiania się.
Jestem...

zimne spojrzenie lustra


Zimno.

Chłodny zapach za uchem.
Oszronione słowa w uchu.
Zlodowaciałe myśli w głowie.

Zdania zeskrobane z języka upycham w komputerowych notatnikach. Chowam przed obcym, szklanym wzrokiem. Ukrywam nawet przed sobą. Nie wracam. Do nich.
Gdy próbuję mówić, z ust wypadają kostki lodu. Głuchy stukot uderzenia o blat stołu zapowiada martwą ciszę. Walczę z nią, lecz gdy powtarzam, wargi parzy chłód, a nikt przecież nie docenia starań.

Któregoś dnia obudziłam się uwięziona w sześciennej klatce zbudowanej z luster. Gdzie nie spojrzę - ja. Od rana do wieczora, od jawy do snu. "Od stóp do głowy, od pięty do ucha." Zwielokrotniam się w każdym wymiarze. Wzdłuż. Wgłąb. Wszerz. Na zewnątrz, w szklanych witrynach, wewnątrz, jak matrioszka.
Koszmar.
Zimna tafla lustra. Zimna tafla lustra. Zimna tafla lustra. Lustro w lustrze lustra. A w lustrze ja. Ja, ja i ja.
Przeklęta iluzja.

"Jestem dokładnie 91 cm od siebie"


Nie jestem już w sobie. Okres znakomitej spójności i kompletności, czas pełni, w której współgrały wszystkie sprzeczności jest za mną. Rozpadłam się, rozwarstwiłam, rozmyłam. Wokół mnie, na wyciągnięcie ręki kolejne odsłony ja. Otaczają mnie niczym maski, łatwe w użyciu, dobrze leżące, prawie naturalne, ale z osobna tworzą kolaż odrębnych, obcych twarzy.
Gdyby ktoś pytał

mnie nie ma.

z mlekiem bez cukru


Pierwsza kawa, czwarta, piąta. Pianka na powierzchni, hipnotyczne mleczno-brązowe wiry. Gorycz wsiąkająca w język, drażniąca podniebienie. Płynne przejście od smaku w niesmak. Zachowuję się tak, jakbym mogła pożywić się uczuciem mdłości zamkniętym w klatce ciała, jakbym podejmowała nieśmiałą próbę ucieczki od ustalonego ładu. Tak marną i banalną… rejteradę w stylu człowieka, który śpi, najnudniejszej istoty ludzkiej w historii dziejów, literatury i kinematografii. Żałosnej kreatury karmiącej się w tylko rutyną. Ja udoskonalam metodę i zwielokrotniam sztampę codzienności. Pomnażam ją z nabożną czcią, uświęcam każdym wystudiowanym przez lata gestem, czynię z niej swoją religię. Mam przecież duchowe potrzeby i muszę je jakoś zaspokajać. Poddając się wymogom kultu, buduję kamienne kręgi, które wyznaczają granicę mojej wolności. Jakby jakiś sąd skazał mnie na karę nieustannych powrotów i uwikłania w cyklach, ale to przecież ja jestem oskarżycielem, sędzią i miernym obrońcą. Sama siebie osądzam i odtrącam.
Kurwa.
Trzeci dzień się ze sobą męczę. Trzeci dzień nienawidzę się i mam dość kreowanej przez siebie i wokół siebie rzeczywistości. Nie wiem jak inni ludzie, ale ja mam bardzo emocjonalny stosunek do swojej własnej osoby. Wzbudzam w samej sobie niezwykle żywe uczucia a teraz właśnie gardzę, brzydzę się i nienawidzę, bo nie mogęe wyjść ze stworzonego naprędce piekła. A im bardziej nienawidzę, tym trudniej mi wyjść, tym baradziej nienawidzę...
Szósta kawa? Nie, dziękuję. Nie rób sobie kłopotu.

osteoblasty

Oczyma wyobraźni widzę swoje pęknięcie w kostce. Widzę jak rysa sunie w górę, wzdłuż piszczeli, skóra łydki pęka, mięśnie rozłażą się, obnaża rozstępujący się trzon kości. Ukazuje się szpik kostny..  powinien ukazać się szpik kostny, ale zamiast niego z jamy bucha chmura szarego pyłu... i nagle nogi przestają być zgrabną konstrukcją mięśni, kości, chrzęści, więzadeł, ścięgien opakowanych skórą. Rozsypują się a w ślad za nimi już całe ciało obraca się w proch. Opada na ziemię jak resztki wyplute przez astmatyczny, stary wulkan. Nie ma czucia, nie ma ciepła ani zimna. Nic nie ma poza myślą, która z jakichś przyczyn nie zniknęła, chociaż przez całe życie znajdowała miękkie oparcie  w gąbczastej masie komórek. Mój światopogląd, mocno zakorzeniony w materializmie, przeżywa wstrząs i rozmywa się w chwili dezorientacji, ale zaraz odnajduje się w sytuacji i niszczy całe wyobrażenie. Kiedy stałam się tak skostniała mentalnie? Mogę pomyśleć wszystko, a tak niewiele wchłonąć, przyjąć, przygarnąć...

płynność


Rozsmakowałam się w fleksyjności języka. Lubię jej giętkość i elastyczność, lubię mnogość możliwości objawiającą się dopiero na końcu. Kręci mnie to, co można robić z leksemem, bo nierozerwalnie wiąże się z wargami, językiem i podniebieniem, ponieważ słowo, żeby było dźwięczne, pełne i mocne musi być nawilżone śliną, a jeśli wcześniej użyźni się je myślą lub instynktem, może rosnąć i rozkwitać w rzeczywistości, zaczepiać i drażnić potencjalne działania. Czasami widzę wypowiedzi jak cielska węży, poplątane, uwikłane w liźniętej po łebkach logice, szamocą się jak w Grupie Laokoona, ale nadal zachwycają pięknymi, wijącymi się splotami, silnie zaciskającymi się odnóżami. Taniec kształtów nieprzemyślanych prawd, rozpaczliwe szarpnięcia i próby prześlizgnięcia się przez luki w wypowiedzi. Smakowite kąski. Nie mówię, że gardzę delikatnie muskającymi opowieściami rodzącymi się w ustach, których wargi porastają białe trawki. Te są jak tchnienie wiatru lub dotknięcie trzepoczących rzęs, i tylko czasami uderzają zaskakującym huraganem mocy.

Tak... Lubię rozmawiać z ludźmi. Nie z wszystkimi, ale  tymi którzy czymś przykują uwagę. Lubię, gdy rozbierają się w rozmowie. Nawet jeśli pozornie mówią o trywialnych sprawach, na ich słowach osiada kurz gestów i min, nieuświadomionych przyzwyczajeń i odruchów. Zastygnięcia twarzy czy rozchylonych ust, zmrużenia oczu, zapatrzenia, dotknięcia językiem, drgnięcia kącików. Sprawia mi przyjemność powolne sączenie tych koktajli formy i treści. Taak... Lubię upijać się słowami. Wolę upijać się ludźmi.

is-kra


Szkło rzucone gwałtownie w odruchu nieujarzmionej wściekłości, zamiast rozpryskiwać się, wraca do korzeni. Topi się w ogniu uwolnionym nagle z lodowej kry.

Rozpłynięcie zamrożonego chaosu, zalanie nim obecności. Skazanie na powolne zastyganie.

Pokrywa cię dokładnie i równomierie, powleka powieki, adkrustuje skórę.

Gdy już Cię obleje całego, wystudzę je i zrobię sobie wisiorek.
Szklaną pamiątkę po tobie.

*


Delikatna muzyka i słowa szeptane do ucha. Słowa sączące się cichutko
prosto do umysłu. Słowa, którymi nasiąkają myśli. Atmosfera sprawiająca, że napięcie odpływa.
Nareszcie. Równy oddech i cudowne zmęczenie po zmierzchu. Dzisiejszego wieczoru czuję się spełniona. A rano obudzę się z odrodzonym pragnieniem życia.

Proste stwierdzenia w prostych zdaniach.
Proste emocje w konsekwencji prostych decyzji.
Proste rozmowy o najważniejszych i najbanalniejszych sprawach.
Czy naprawdę tak niewiele mi potrzeba?

Żadnej filozofii. Wstań. Biegnij. Jedź, przebijając się przez mgłę. Bądź wśród. Leć. Śmiej się. Chłoń obraz dywanu chmur ścielącego się u stóp. Marznij. Strać czucie w prawej dłoni. Uśmiechnij się. Stań na stopniu. Spójrz w dół, przecież nie powinnaś. Spójrz w oczy przesłonięte ciemnymi okularami. "Skok". Skocz. Bądź sama. Odnajdź się w utracie gruntu pod stopami. Spadaj. W tle czucia odliczaj. Poddaj się powietrzu. Miękko..

..mm..
aż rozścieli się nad tobą czasza i zrobi się jeszcze bardziej miękko i lekko. Z góry wszystko wydaje się takie spokojne. Rozkołysz świat. Rozkołysz się w świecie. Wiruj. Szybuj. Ląduj. Znów bądź wśród. Powtórz. Przekonasz się, że będzie zupełnie inaczej. Na koniec spędź czas zanurzona w obecności. Wróć. Śnij wśród pastelowych dźwięków.
Żadnej filozofii. Niewyszukana moc działania.
I widziała, że to było dobre.
A jutro ciepła herbata, ulubiona kawa i mnóstwo książkowych mądrości.
Bo najważniejsza jest homeostaza.

apoptoza i przedwczesny listopad


Melancholija jakaś wdarła się do duszy. Wiem..wiem.. Wyłazi ze mnie patos i pretensjonalność, które przy obecnej aurze namnażają się w ludzkich umysłach szybciej niż komary w byle kałuży zeszłego lata. Co mi jednak pozostaje, gdy..

..Szaro. Mokro. Błotniście.  Liść opadł był z drzew przedwcześnie i gęsto ściele się na asfalcie. Lśni złośliwie, chichocze jak Licho , ukrywając dziury w chodnikach. Na skrzyżowaniach, mrugających smutno czerwonymi światłami, oślizgła dłoń obmacuje myśli i czuję, jak resztki pozytywnych emocji skraplają się wraz z parą na szybach. Bieganie też już nie sprawia większej radości, odkąd trasa rozmokła totalnie i z każdym kolejnym dniem mlaszcząca bagnistość coraz zachłanniej usiłuje pożreć moje buty. Niby przeskakiwanie kałuży urozmaica monotonię, ale żeby robić to obecnie, musiałabym w ekspresowym tempie nauczyć się latać.

..Skoro już przy wznoszeniu w przestworza jesteśmy, byłabym wdzięczna niebiosom za poprawę pogody a mechanikom aeroklubu za naprawienie żółciutkiego samolociku z papier-mache. Skoro staruszek nie spoczywa zasłużenie od dobrych kilku lat w muzeum historii lotnictwa, to niech lata do cholery! Potrzebny mi kolejny zastrzyk adrenaliny. Jestem głodna - już nie przestrzeni, wolności, głębokiego oddechu i refleksów słońca na plamce wody skroplonej między zalesionymi, górskimi stokami - a strachu, niepewności i chwili nieograniczenia podczas spadania. Oby już teraz, zaraz, jak najszybciej, bo..

..Za wolno żyję. Mam czas na sen, więc pytam - co to za życie? Dzień, dwa, tyle można pociągnąć, ale później pojawia się psychiczne i fizyczne zmęczenie ciągłym, rozciągłym blee.. Rozciągłym niczym substancja bodaj u Rene. Rozciągłym niczym Sae zanurzona w rzeczywistości działającej na niepełnych obrotach. Sae, której grozi stanie się cielesną i kompletnie niemyślącą. Znaczy nieistniejącą..

..Zupełnie jak uporczywy deszcz, co w głowie pada.

Padlina wstrętna.

Otulina z brudnych, zwierzęcych futerek.

Tylko czekać aż zalęgną się pchły i pluskwy natrętnych skojarzeń, a grzyb, karmiąc się wilgocią i ciepłym, stęchłym powietrzem, bujnie rozkwitnie na ścianach czaszki. Już teraz przez niezdrowy klimat zaczynam płodzić nieskładne, rozmokłe słowa.

uzupełnienie: 1.10.2010

Biadolcie, a będzie wam dane. Samoloty latają, ludzie spadają, pogoda sprzyja. Amen.

(Dominujący stan umysłu: ekscytacja)