adwersarz i wszech-wszystko


Zawsze staję w opozycji do samej siebie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam jedną, a w najgorszym przypadku dwie strony wyświechtanego medalu. Od żadnej wnętrzności i zewnętrzności nie można uciec. Żadnego wymiaru nie można pominąć. Nawet (zwłaszcza?) hipotetycznego.
Nie istnieje dostępny mi sposób na uwolnienie się od siebie. Jestem swoim największym przeciwnikiem i sprzymierzeńcem. Jak zawsze jednocześnie, ale jak długo można pluć papką ambiwalencji na wszystko dookoła? Aż nie wypada zamykać się wciąż w granicach tych samych pojęć.
Kluczowym słowem w całym problemie jest pewnie rzeczona granica wyznaczana przez skrajności. O ile ich równoczesne doświadczenie jest nie tyle możliwe, co nieuchronne, o tyle wymyka mi się nieskończona ilość punktów pomiędzy. Nie warto nawet wspominać o tym, co poza granicą.

A teraz sprostowanie. Napisałam kiedyś w kwestionariuszu Prousta, że szczęściem będzie dla mnie m. in. uzyskanie odpowiedzi na (prawie) wszystkie pytania. Nawias jest tam zdecydowanie nie na miejscu. Bo czy chciałabym być wszechwiedząca? Przez chwilę pewnie tak, ale później musiałabym się postarać o amnezję. Dlatego do kompletu przydałaby się wszechmoc.
Wszechwiedząca i wszechmocna Saevitia. I jeszcze wieczna. Nie nieśmiertelna.
Wieczna.
Zapewne problem tkwi w mojej ograniczonej wyobraźni, ale musiałabym się wszechbardzo nudzić jako istota wszech-wszystka.
Kto wie... Może stworzyłabym sobie jakiś świat albo wszechświat? Przecież lubię teatr. Obawiam się jednak, że wszechwiedza przeszkadzałaby mi najbardziej. Nie lubię przecież powtórek.
Wiedziałabym, jaki moje bycie zawsze i wszędzie ma sens. I czy go ma. Bo czy mając wszystko i będąc wszystkim, ma się do czego dążyć? I znów powraca pytanie:
droga czy cel?
I co w takim razie z kategorią szczęścia? Czy miałaby dla mnie znaczenie? Czy jako Bóg, byłabym szczęśliwa?