w nieskładniowości mej pogrążona


Idziesz. Idę. Idziemy.
To przecież bez znaczenia.
Przed siebie.
To najczęstsze.
Skoro to już ustalone - idą za tobą, przed tobą, z naprzeciwka.
Ludzie - w najznakomitszej większości
Kim są?
Może nieznajomymi (na ogół nieciekawymi po poznaniu, ale od czego są wyjątki?). Może lekarzami, studentami, bezdomnymi et caetera et caetera
Jedno jest pewne.
Są porcjami wyplutymi przez światła na ruchliwej wielopasmowej ulicy jednokierunkowej. Mogą być poza tym przyszłymi porcjami.
Płynny nurt potencja-akt
potencja=czerwone <=> akt=zielone
Co robisz, robię, robimy?
(Już ustalone, że to nie ma najmniejszego znaczenia).
Jesteś w nurcie.
Jesteś w nim, bo podobno masz jakiś cel. Po co iść bez celu?
"Życie bez sensu nie ma sensu. Paradoks? Być może, ale za to jakże prawdziwy" [nabazgrała któraś JA na skrawku papieru kiedyśtam. A prawa autorskie ważne przecież. Nie chciałabym okraść samej siebie].
Zwykła quasi-egzystencjalna dygresja. Ale przecież idziemy. Tak zwyczajnie. Codziennie.
Ktoś protestuje? Nie podoba się taki kierunek prądu? Radzę się odwrócić. Tam płynie druga rzeka. Coś nie tak?
Ależ są inne światła. Inna ruchliwa wielopasmowa ulica wielokierunkowa. Wystarczy, że poświęcisz, poświęcę, poświęcimy
bez różnicy
kilkanaście minut więcej na chodzenie, iście, przechodzenie.

Ja chyba też kiedyś krzyczałam "POD PRĄD!" To tak żałośnie przeciętne.
Kiedyś brzydziłam się szaro-kolorowym tłumem. To tak naiwne.
Z głupoty się nie wyrasta. To nieuleczalna choroba. Ale miejmy nadzieję, że można choć odrobinę zmienić jej zakres.
Chyba należy przyjąć taki warunek, by iść.