zawieszenie broni


Brak mi tego miejsca.

Próbowałam ciszy.
Nabawiłam się kilku nowych blizn po płomieniach nie znajdujących ujścia, a sycących się życiem. W głębokich partiach skóry przyczajone odmrożenia przypominają, że lodowe kryształki krwi nie zostały wydalone na czas.
Próbowałam zdrady.
Źle się czuję, budując od początku, odcięta od wzroku. Znów się przedstawiać, oswajać, znów stwarzać konteksty i odniesienia. Po co? Żeby nie sięgać pamięcią do odległej przeszłości z początków istnienia? Przecież uśmiecham się do tego czasu. Żeby uwolnić myśl od cenzury? Po co? Są łatwiejsze sposoby - koński łeb w sypialni autocenzora (Ha! W moim wykonaniu będzie to zapewne Koński Łeb. Pogrążę drania-cenzora w ciemnościach mgławicy. On nie utrzyma eksplozji gwiazdy w swojej głowie.)
Próbowałam w zamknięciu.
Tyle słów i myśli naturalnie spływa w miejsca osłonięte przed obcym spojrzeniem. I tak jest dobrze. Lecz wśród nich  myśli i słowa domagające się wypalenia w nietrwałej materii świata splatanego z sznurków światła. Nie pomaga cierpliwy głos łagodnego tłumaczenia.

Odwieszam, by móc swobodnie wracać i odchodzić.
Wniosek jest prosty - to miejsce zakorzeniło się we mnie. Dlatego nie zostawiłam go za sobą, dlatego mosty się nie rozpadły.

Bądź otwarte, Miejsce.

,

Podoba mi się tworzywo scalające tamten koniec z tym początkiem. Krótkie noce i sny złożone z czystej abstrakcji.
Wtedy senne obrazy widziane jako równania pisane na płaszczyźnie przez niewidoczną dłoń. Ciemne znaki w licznych konfiguracjach opisujące podstawy istnienia. A po przebudzeniu niepokój i poczucie, że to z jawą jest coś nie w porządku. Gotowa byłam stwierdzić, że sen niefabularny leży blisko pojęcia koszmaru. Męczące.
Dziś, pod wpływem pewnych zapętleń rzeczywistości na rozległych miejscach styku z przeszłością, we śnie wykwitły równania kreślone w czarnej przestrzeni pełnej głębi. Nieco świetliste i pojawiające się z oczywistą łatwością. Gdy zbliżałam się do granicy jawy, łagodnie łączyły się ze słowami. Takie połączenie lubię. Dzisiejszy dwugodzinny sen był kojący.

Zawieszenie broni: od zmęczenia do ukojenia.

i wtedy, na schodach, zrozumiałam


Znów. Znów miałam pisać, ale Cortazar wkręcił się dawno dawno temu w spirale myśli i już nie mogę. Jeszcze trochę i przestanę w ogóle czytać. Co tam czytanie! Odetnę się od wszystkich bodźców zewnętrznych i będę tak trwać. Jałowość zamiast rozległej mentalnej obstrukcji.
A jako relikt przeszłości cytacik. Mnie można szukać w pierwszej i trzeciej warstwie słów a także pomiędzy co drugim wersem z wyjątkiem tego, co o mnie traktuje wprost, bez sprytnych uników.

I w ten sposób de feuille en aiguille  myślę o tych wyjątkowych stanach, w których przez chwilę odgaduje się niewidoczne liście i lampy, odczuwa się je w jakimś pozaprze-strzennym powietrzu. To proste: wszelka egzaltacja i wszelka depresja pogrążają mnie w stan sprzyjający
nazwałbym to parawizją
to znaczy (chociaż trudno jest określić znaczenie)
że odczuwam zdolność do wyjścia z siebie po to, ażeby móc się objąć spojrzeniem od zewnątrz albo od wewnątrz, ale na jakimś innym planie,
jakbym był kimś, kto na mnie patrzy
(jeszcze lepiej - bo w rzeczywistości nie widzę się - jakbym był kimś, kto we mnie żyje).
To trwa przez mgnienie, dwa kroki, moment zaczerpnięcia oddechu (czasem przy obudzeniu trwa to trochę dłużej, a wtedy jest to wspaniałe)
i przez tę sekundę wiem, kim jestem, bo znakomicie wiem, kim nie jestem (co później chytrze zapomnę). Ale nie istnieją słowa dla materii oscylującej między słowami a czystą wizją, czymś niby blok oczywistości. Nie sposób zobiektywizować, sprecyzować to, co uchwyciłem w ciągu sekundy, a co było oczywistą nieobecnością czy oczywistym brakiem, chociaż
nie wiadomo czego, co.
Inny sposób sformułowania tego samego: gdy to się zdarza, już nie jestem zwrócony w stronę świata, od siebie ku czemuś drugiemu, lecz na jedną sekundę sam staję się światem, spojrzeniem z boku, kimś, kto na mnie patrzy. Widzę się tak, jak mogą mnie widzieć inni. To nie ma ceny, dlatego trwa zaledwie mgnienie oka. Obserwuję własne ułomności, zauważam wszystko to, czego z powodu nieobecności lub z powodu braku nigdy się w sobie nie widzi. Widzę to, czym nie jestem. Na przykład (choć układam to sobie już po powrocie, jednak wypływa to stamtąd): istnieją olbrzymie przestrzenie, do których nigdy nie dotarłem, a nie można nigdy stać się tym, czego się nie zna. Dzikie pragnienie, aby puścić się pędem, wskoczyć do pociągu, pożreć całego Jouhandeau, umieć po niemiecku, poznać Aurangabad... marne, umiejscowione przykłady, które może mogłyby jednak dać pojęcie (pojęcie?).
Inna próba sformułowania: brak odczuwa się bardziej jako ubóstwo intuicji niż jako zwykły brak doświadczenia. W rzeczywistości niewiele się przejmuję tym, że nie znam całego Jouhandeau, co najwyższej odczuwam pewien smutek, że życie jest zbyt krótkie, aby wszystkie biblioteki etc. Luki w doświadczeniach są nieuniknione, jeżeli czytam Joyce'a automatycznie poświęcam jakąś inną lekturę i na odwrót etc. Uczucie braku ostrzejsze jest w...
To jest trochę tak: istnieją powietrzne linie gdzieś nad twoją głową, poza polem twojego widzenia strefy, na których granicy zatrzymuje się twój wzrok, twój węch, twój smak,
to znaczy, że jesteś ograniczony od zewnątrz,
i nie możesz wykroczyć poza te granice w pojmowaniu, bo ta rzecz, podobnie jak lodowiec, pokazuje ci z siebie tylko cząstkę, podczas gdy olbrzymia reszta jest poza twoim zasięgiem, dlatego zresztą utonął „Titanic”. Hależ Holiveira, co za horrendalna hinterpretacja... (...)
Człowiek żyje przeświadczony, że nie umknie mu nic interesującego, aż do chwili gdy jakieś drobne przesunięcie ukaże mu na przeciąg sekundy, niestety nie pozostawiając czasu na zrozumienie, o co chodzi,
ukaże mu jego rozczłonkowane ja, jego nieregularne nibynóżki
podejrzenie, że tam dalej, gdzie teraz widzę tylko przejrzyste powietrze,
albo w tym braku decyzji, na rozdrożu wyboru
w reszcie rzeczywistości, o której nie wiem nic
sam siebie daremnie oczekuję.


Julio Cortazar: "Gra w klasy"

Oczywiście żartowałam. (słowa od 19-43 +/- 3 słowa; błąd nie do zaakceptowania)
A mnie, jak powszechnie wiadomo, nie ma.
Tadam!

pętelka


Nieważny Cortazar. Nieważny hekletyczny, horbitujący na horyzoncie zdarzeń Julio. Nieważny horrendalnie hinterpretujący Holiveira humanitarnie hamujący hordy himpulsów helektrycznych hodowanych hukradkiem. Obecnie jestem skłonna stwierdzić, że hamowanie doprowadzi do powstania nowego blasku. Pozostaje czekać aż zaśmiecę firmament światłem odbitym cudzej katastrofy nuklearnej.
Czy tylko ja uważam, że jako dzisiaj, hosiemnastego, tak i jutro "p" jest bardziej hodpowiednie od pretensjonalnego "h"? Bo pobudzenie, potencja, paranoja, parasomnia i pieszczota, miast histeryczki, heretyczki, harpii, howcy i humanistki. Ważne "p", bo prawda, pismo i postęp. Powszechne, bo powrót, pamięć i przeszłość. Pieprzyć harmonię, hałas horaz harmider.
Tak, tak. Rozgościłam się w chaotycznych słowach. Usiadłam wygodnie w ogromnym czerwonym fotelu ustawionym w środku akolorowego, lśniąco-białego sześcianu. Wystarczy, że wyciągnę dłoń a ściany po kolei wystrzelą w przestrzeń kosmiczną, którą prędko zagracą świetliste owady słów nieopatrznie wypuszczonych z ust.
Czy ktoś zobaczył fotel Morfeusza z "Matrixa"? Gratuluję. Można zgłaszać się po pudełko czekoladek od poniedziałku do piątku w godzinach od 21 do 3 pod adresem saevitia@interia.pl. Wszelkie próby wyłudzenia nagrody są pozbawione sensu. Wystarczy, że spojrzę człowiekowi w oczy, a od razu będę wiedziała, jaki fotel mu się zwizualizował. Pewien Brazylijczyk nazwałby to Darem, ale on jeszcze nie pojmuje, że to tylko przedsmak tańczący na końcu języka.
A propos... Denerwuje mnie język. Drażni i torturuje. Chciałabym się prześlizgnąć pomiędzy słowami srebrnym, gładkim ciałem. Tak, wiem, że znów się zapętliłam. Staję się monotematyczna. Bywam też często monochromatyczna. Jak wtedy, gdy czerń ciała wtapia się w czerwony fotel. Pod odpowiednim kątem wybrana część ciała znika i można dostrzec tylko wycinki konturu kontrastujące z tłem. W pozostałych miejscach wypływam z jednoznaczności.
Takie przedstawienie jest owocem irracjonalnego pragnienia połączenia określoności i nieokreślenia. Gdybym tylko mogła jednocześnie znaleźć kształt, czyli odpowiedzieć na pytanie "kto?" oraz pozostać nieograniczonym. Pełnia też zaczyna się na "p". Przyzwyczajenie niestety również. Można przyzwyczaić się do zawieszenia i niedojrzale trwać w lukach i przerwach.
Przyjemność przepadła, pozostawiając pustkę. Potencjalność próżni pociąga przerysowane postaci mojego pokroju.
To wszystko kwestia wyboru. Braku wyboru jako wyboru. Zysku i straty.
Głupstw i teorii, która jest bez znaczenia.
Dlatego nieważny Cortazar, Oliveira, ja tutaj i ja tam.
Nieprawda.
Bo i teoria, i praktyka, i zmysły, i myśli, i suka logika, i dama logika, i suka wyobraźnia, i dama wyobraźnia, i wypowiedziane, i niewypowiedziane, i wszystko, i nic mają znaczenie.
Bo pełnia.
Bo nienasycenie.
Bo życie.

P.S.
Odkryłam właśnie, że dzisiejszy dzień ma przyporządkowany numer 19.
P.S. 2
Co za horrendalna hiperbolizacja zgodnie z przepisem - zderz dwie irracjonalności i udawaj, że świat jest idealnie dwubiegunowy. A tymczasem nie mogę zamieścić dialogu z samą sobą i wyróżnić wszystkich słabych punktów powyższego rozumowania. Określoność i nieokresloność... Co za koszmarne uproszczenie. Kompromis w bezkompromisowym świecie antagonizmów. Prawie tak śmieszne, jak fałszywe.

.


Saevitia myśli: "napiszę notkę". Jako że Saevitia myśli, to ma co na pisać.
Wariant pierwszy.
Saevitia podchodzi do komputera i stwierdza, że ta myśl już kiedyś była zapisana - nie w tej to w innej formie. Nie ma po co siadać.
Wariant drugi.
Saevitia siada przy włączonym komputerze i stwierdza, że ta myśl nie jest wcale odkrywcza - nie dość, że już elektryzowała jej prywatne obwody, to zelektryzowała też setki-tysiące-miliardy innych obwodów. Nie ma sensu się nawet logować.
Wariant trzeci.
Saevitia loguje się, widzi białe pole i migający kursor. Myśli. Stwierdza, że sensu brak, ponieważ, nawet jeśli od razu nie ma owej myśli i siebie dość, to chciałaby porozmawiać a nie pisać sobie w eter. Nie będzie ot tak myśli przekształcać w słowa, te w symbole, martwić się ich binarną postacią i świetlnymi podróżami. Saevitia nie ma po co pisać.
Wariant czwarty - powszechnie obserwowany.
Saevitia pisze. Rozcieńcza myśl maksymalnie w słowach i skupia się na przeżyciu i odczuciu. I żuje. I żuje. I żuje. Jak te pieprzone przeżuwacze, ale Saevitia ma  jednokomorowy żoładek i szybko robi się jej niedobrze.
I to jest odpowiedź na pytanie: "dlaczego wciąż to samo i tak samo?"

Przez przypadek wyszła mi część dedykowana, zatem pozdrawiam z tego oto miejsca wielce zaszczytnego i vipowskiego (tuż przy otwartym oknie), z gładkiej powierzchni biurka pomiędzy lampą a parapetem, jeszcze nie wplątana doszczętnie i dożywotnio w kable.

Część druga notki wynikająca z manii prześladowczej au-torki pod hasłem: "Pomiędzy snem i jawą (Zgadnij gdzie to jest, a gdy już znajdziesz, dowiedz się, jak stamtąd wyjść)".

Moja zacna podświadomość zaczęła sobie śmielej poczynać. Miast li tylko przetwarzać, zaczęła stwarzać. Tym razem poczęła postać, której nigdy nie widziałam - ba! - nigdy sobie nawet nie wyobrażałam, a z którą kilka razy zdarzyło mi się porozmawiać w postaci zredukowanej do słów. Pamiętam prawie wszystkie szczegóły snu - począwszy od podróży, przez czytelnię w szpitalu pełną ludzi z komputerami, odblaskowo pomarańczowy notebook, detale wyglądu wspomnianego stwarzanego człeka, po jego utykanie na jedną nogę i pewność, że w tym mają swój udział martwe tkanki i inne wyeksploatowane przeze mnie do cna motywy. Choć pamiętam pierwszy kontakt wzrokowy i do teraz mogę podać zajmowane przez nas współrzędne, nie pamiętam koloru oczu. Nie wiem także, z którą nogą było coś nie w porządku (ale pewnie tak jak u Talleyranda, co niezbicie wynika z sennej logiki). Doskonale też pamiętam oskarżenie rzucone w moją stronę i wściekłość, którą odczuwałam. Furię i wolę walki. Po pierwsze byłam świadoma źródła  ułomności tego człowieka, co wyraźnie go oburzało. Po drugie oskarżył mnie o zniszczenie czegoś najcenniejszego. Twierdził, że bezpośrednio przyczyniałam się do rozpadu i upadku. Jak zresztą całe moje pokolenie. Zarzut z ust człowieka, który jest zaledwie kilka lat starszy ode mnie! Pamiętam bunt, który się we mnie obudził - wszystkie resztki młodzieńczego sprzeciwu, które w sobie znalazłam zostały zmobilizowane.
Tylko że wtedy już staliśmy na schodach świątyni - gmachu potężnego i czczonego przez wielu od tysiącleci. Kiedy znalazłam się w środku, stanęłam na skarpie. Wokół mnie waliły się mury a pode mną, w dole, po gruzie kroczył rozedrgany, rudoczerwony, płonący golem pozbawiony głowy, rąk i części klatki piersiowej. To stworzenie było humanoidalnym budynkiem naszpikowanym podrapanymi drzwiami wypadającymi z zawiasów i oknami z powybijanymi szybami. Chwiał się na kruchych nogach, ale nadal kroczył, nieustannie wibrując i wzburzając powietrze ognistymi odblaskami. Gdzieś w tle zamigotały zwłoki podobnego stworzenia. Wszystko utrzymane było w ciemnej kolorystyce rozjaśnianej wyłącznie krwawym blaskiem. Wzbudzone zostały odpowiednie skojarzenia - tak ludzie od wieków przedstawiali piekło. Pamiętam fakturę gleby, na której stałam i asymetryczne nogi golema, które z każdą chwilą stawały się coraz cieńsze. Widok był przerażający i zachwycający zarazem. Zachwyt napawał mnie wstydem, ale nie mogłam go z siebie wydrzeć. Żal i zachwyt. Nierozłączne.
Kiedy stamtąd wyszłam, znajomy nieznajomy czekał na schodach. Oboje czuliśmy, że symbol jeszcze trwa. A ja z jedyną w swoim rodzaju senną pewnością wiedziałam, że już wkrótce upadnie i roztrzaska się na gruzach świątyni i szczątkach innych.
I wtedy, na schodach, zrozumiałam.

Tę część, wzorem poprzedniej, również zadedykuję. Tym razem osobie, która obwiniła mnie o spory kawał zła tego świata. Za okoliczność łagodzącą można uznać to, że od początku do końca ta postać była wytworem mojej psychiki. Nie licząc impulsu... Niech usprawiedliwieniem będzie również fakt, że oskarżający miał rację.
Czy można znieść odpowiedzialności za rozpad? Tutaj wysoki sąd zasiadający na najwyższej skarpie w najwyższej ze świątyń nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących.
Ale czy można znieść...?

Unosi kieliszek w geście pozdrowienia z blatu tego samego biurka.

gęste słowa

masquerade

nienasycenie


Przeklęte poczucie nienasycenia! Czuję je na języku, na skórze, pod czerwonymi paznokciami, w arteriach, w kanale kręgowym, pod powiekami, w skrzyżowaniu nerwu wzrokowego i w hipokampie. Czuję w każdej komórce mojego ciała. Czuję, że każda myśl jest nim skażona. Nienasycenie. Potrzeba nieogarniętej pełni. Nieustanne szarpnięcia...
Gdy wejdę w siebie dostatecznie głęboko, wiem, że to jedyny warunek mojego przetrwania. A wcześniejsze "czuję" ma w sobie również to "wiem", ale ukryte w powłoce intuicji, w której trzeba zanurzyć włókienka świadomości. Wiem.
*
Zaczynam topić autocenzora w rzece brudnej krwi. Trzymam go za kark i nie puszczę. Nie tym razem.
Zeskrobię i utopię.
*
Wiem.
Dzięki temu żyję. Kolejne szarpnięcia. Dłoń obejmująca serce i ściskająca je wtedy, gdy to najbardziej potrzebne.
Ale to tylko skrawek prawdy. Władam tasakiem jakby był małym, poręcznym skalpelem i odcinam mięso moich myśli z zaskakującą precyzją. Z czasem coraz mniejsze kawałki i pakowane w coraz wymyślniejszy papier. Może nikt nie zauważy, że to śmierdzące mięso.
*
Zaciskam palce na oślizgłej skórze wbrew wszystkiemu. To stworzenie też walczy o przetrwanie. Może nasze.
Za chwilę przestanie się wyrywać. Na pewno...
*
I w tym właśnie tkwi problem. W zakłamaniu. W takim fałszu nie można osiągnąć pełni, więc zaczynam ignorować poczucie nienasycenia, gdy styka się ono z innym systemem obronnym. Chwiejna równowaga między przetrwaniem i przetrwaniem, między śmiercią i śmiercią zostaje zachowana.
Gdyby istniała możliwość otworzenia przed kimś pełni świadomości, pewnie bym z niej nie skorzystała. Nikogo nie wpuściłabym do mojego umysłu. To chyba znaczy, że nie chcę być sobą i odrzucam szansę bycia prawdziwą. Okazuje się, że jestem zakłamaną suką. Nie godzę się w pełni na maksymalne odarcie treści z form. Nie totalnie..., ale gdybym mogła ukazać siebie wybiórczo... byłoby to moje zbawienie. Podróż z myślą. Pędzić siecią skojarzeń, rozdzielać na każdym możliwym rozgałęzieniu, pokazać wszystkie powiązania! Wygenerować w czyimś umyśle odcienie smaków i zapachów, doskonale przedstawić wyobrażenia... Pozwolić drugiemu człowiekowi zanurzyć się w hipertekstualności myśli. Rozciągnąć go i ukrzyżować na tej wielowymiarowej siatce. Dzielić i scalać! Coś nieprawdopodobnego.
Obawiam się jednak, że to mogłoby się nie udać. Zbyt wiele strachu i potrzeby chronienia wyodrębnionych składowisk śmieci, które są tylko moje. Nie mam ochoty obnażać wszystkich moich trupów i trucheł w różnych stadiach rozkładu. Nie chcę też, by ktoś zarzygał mi wnętrze. Dość tam metafizycznych wydzielin mojego umysłu.
*
Nie oddycha.
Można wyjąć dłonie ze ścieku.
*
To wcale nie jest obrzydliwe. Owszem, dla kogoś przesadnie moralnego (czyt. dla kogoś, u kogo obróbka etyczna nie pojawia się na samym końcu i nie jest tylko ostatecznym szlifem) wszystko mogłoby trącić zgnilizną zachowaną przeze mnie na potrzeby analizy. Dla siebie chciałabym jednak zachować prymitywne podejście, którego nie mogę wyeliminować. Niskie i powszechne. To najbardziej drażni i irytuje, a nie daje się wyplenić. Tak naprawdę nie chcę się pozbywać prymitywnych odruchów, żeby nie stracić na ogólności. Tutaj też tkwi duży problem... Trudno być wyrazistą i określoną, jednocześnie nie tracąc ogólnego oglądu. Nie można być czymś i wszystkim, jedynie wszystkim i niczym, co mnie nie satysfakcjonuje. Nie i koniec.
Cechą mojej osobowości jest niedokończenie. Gdybym się względnie ukształtowała, mogłabym utracić palące poczucie nienasycenia, ale to tylko efekt uboczny i czerwona lampka kontrolna. Po prostu nie można ot tak amputować fragmentu tożsamości. Przestać wchłaniać rzeczywistość, wgryzać się w świat. Nawet jeśli to niedojrzałe. To tylko przymiotniki.
Inne pytanie, na które mimo wszystko chyba chciałabym znać odpowiedź... Jak daleko jestem w stanie się posunąć, by przetrwać? I czy tak naprawdę mi na tym zależy?
Ile razy już pisałam, że mam zaburzony instynkt samozachowawczy, ale ja go po prostu czasami ignoruję. Czuję jednak, że ta zwierzęca część mnie jest bardzo silna. Po prostu instynkt niezależny od świadomości i błyskawiczny. Czasami pomrukuje i wiem, że nie zasypia. Jestem też pewna, że, gdy to konieczne, działa bezbłednie. I jest to inny rodzaj prymitywizmu pozbawiony znamion intelektualizmu. Nie, instynkt nie jest prymitywny. Jest po prostu pierwotny. Czy racjonalność go zabija? Mam nadzieję, że mogą się uzpupełniać, bo lubię obie strony.
*
Idę umyć ręce.

***
Gdzieś tam głęboko błąka się błagalna myśl... może to nieprawda, że zaspokojenie pragnienia nie jest potrzebne..., że wystarczy samo poczucie nienasycenia... I to wcale nie jest wyparcie! To nie może być wyparcie!
To nieprawda.
Tylko co z tym zrobisz?

mysli wydłubane z plątaniny


Kwaśność porzeczek rodzi trzeźwe myśli. Kawa usypia. Upiory osądzą, co jest silniejsze.

Wchłaniam świat, kumulując energię. Z każdym spokojnym oddechem przyjmuję kolejną porcję. Bez pośpiechu. Konsekwentnie. Bez zbędnej wybiórczości. Wchłonę i przetworzę każdy kolor, który znajdzie się w pobliżu płuc. Nic się stamtąd nie wyrwie. Nie zostanie bez potrzeby wydalone z krwioobiegu. Jest dobrze.

Nie pal mostów.
Nie palę. Po prostu idę przed siebie. Nie odwracam się, nie zatrzymuję. Słyszę, jak mosty rozpadają się ze starości. Zaniedbane liny zrywają się przy najmniejszym podmuchu wiatru. Nie ma potrzeby odwrócenia głowy. To, co najważniejsze, mam w sobie. Tylko nieliczni od lat dotrzymują mi kroku, idą w podobnym kierunku. Towarzysze – gdy nie potrzeba mostów, mimo przepaści.

Porażająca jednorazowość. Spotkań, zaistnień, myśli, słów, butelek, stolików, ludzi... i życia. Niepotrzebnie znów rozmnażam słowa, gdy wszystko można zawrzeć w jednym. Odpowiedzi są duże prostsze niż mi się wydaje. Jak zawsze. Ale nie zawsze jest pod ręką małe, cygańskie dziecko z rozciętym policzkiem, które może przypomnieć, że mój wybór ogranicza się do „w prawo lub w lewo”. Dziecko, na które ludzie spoglądają podejrzliwie. Nie zawsze znajdą się sympatyczni bezdomni, którzy życzliwie zatroszczą się o moje kontakty ze strażą miejską a następnie zarysują przyszłość w świetlanych, prostych barwach. Nie zawsze stary Rom, który od lat utrzymuje się z żebrania, uświadamia mi, że jednorazowość wypala trwałe ślady w pamięci.
Ilość historii, których wysłuchałam na ulicach, dworcach, przystankach, w poczekalniach i w parkach jest naprawdę zadziwiająca... Obcy ludzie, którzy nagle zaczynają opowiadać, nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Zwłaszcza w świecie, w którym każdy chowa się w twardej skorupie swojej prywatności. Żeby wysłuchać dziwnych, odstających od ulicznego kolorowego tłumu ludzi muszę prawie zawsze najpierw wyjąć słuchawki z uszu...
W świecie wirtualnym jednorazowość jest chyba jeszcze bardziej wyraźna, ale tutaj paradoksalnie mosty nie rozpadają się tak łatwo. Światło jest trwalszym budulcem. Daleka droga nieco dłużej płonie. Czasami. Może jednorazowość jest tutaj bardziej oczywista, tym samym odczuwana w mniejszym stopniu. Ale jest. Przecież ten świat nas odbija, przenosimy tutaj swoje rzeczywiste przyzwyczajenia.

Znów odwiedzam salon krzywych luster. Przeglądam się w twarzach i analizuję zniekształcenia. Załamuję się w cudzych oczach i sprawdzam, na ile pozorny jest obraz, który powstaje. Nie, nie szukam potwierdzenia swojego istnienia. Po prostu zbieram dane. Powinny być aktualne i pochodzić z wielu źródeł. Dlatego przeglądam się w świeżych kałużach i w nowych wystawach sklepowych. Ja na siebie poprzez siebie.
W każdym odbiciu najciekawsze są zakrzywienia. Wydaje się, że nawet rzeczywistość, w miejscach, w których rysy twarzy się zniekształcają, staje się bardziej pognieciona.

czekając na burzę


   Smutek doskonale rozrzedza powietrze. Rodzi to przedziwną senność, każe patrzeć na świat spod na wpół przymkniętych powiek. Podobno nie można patrzeć jednocześnie przed siebie i na siebie. To oznacza, że albo pozwalam sobie trwać w pięknej iluzji, albo coś pękło w mojej psychice. Wyraźnie odczuwam, jak przenika przeze mnie świat, jak wnikam w ciasny splot rzeczywistości. Nawet pogoda wykazała odrobinę przyzwoitości i dostosowała się do miłościwie mi panującego wewnętrznego krajobrazu.
   Tylko ludzie nagle zaczęli przemieniać się w posągi. Zastygłe twarze, zmęczone, szklane oczy, pusty, mechaniczny głos. Każdy wystudiowany gest staje się parodią, świadczącą o długości stażu scenicznego. Ożywione przez szaleńca dzieła sztuki. Wszystkie zamierają w mojej głowie na czarno-białych fotografiach. Obce i odległe stworzenia z innej rzeczywistości, które dopiero na zdjęciach odsłaniają przede mną człowiecze oblicze. Mogę się nad nimi pochylić i przyjrzeć grze rozedrganych mięśni mimicznych pod skamieniałą skórą twarzy. Nie potrafię jednak patrzeć, jak pryskają kolejne wymiary budujące ich świat, jak zapadają się w sobie pudełka z ich  największymi skarbami. Skąd pomysł, że to wstyd spuścić wzrok. Gdzieś we mnie najwyraźniej jest zakorzenione przeświadczenie, że tragedie zasługują na świadków. Patrzę więc wbrew sobie i w zgodzie ze sobą.
   W tle wiele gitar akustycznych. W fado. W starych, rockowych balladach. Swój smutek usiłuję roztopić w cudzym żalu. A gdy zgodnie z przewidywaniami to nie pomaga, zmieniam tło na cięższe i dużo gęstsze. Nie ma już gitar akustycznych. Smutek pozostaje. I tak naprawdę cieszy mnie to. Można użyć wielu słów, ale po co, jeśli wystarczy tylko jedno.

Saudade.
   Dużo we mnie wspomnień, dużo przeszłości, wielu ważnych ludzi. Niektórzy zniknęli tak nagle, ale nie mogą przestać trwać. Tak trudno mi uwierzyć, że pozostali tylko w pamięci. Jak wiele może zmienić jeden człowiek, tylko lekko muskając rzeczywistość? Jak drobna sieć pajęczych nici może zmienić bieg zdarzeń tego śmiesznie małego świata? Jaką moc ma deszcz padający na pajęczynę, chłód pokrywający ostrymi kryształkami mocne włókna, które ciasno oplatają ludzi?
   Poczwarka świata ukryta przed naszym wzrokiem w wielkim zamrożonym kokonie.

krzyk krwi


Jestem pulsowaniem. Całe życie skondensowało się i ciężką parą wniknęło w arterie. Teraz krew jest nie tylko symbolem... krew jest życiem. Czuję to życie w sobie, w każdym najmniejszym naczyniu wystukuje rytm egzystencji. Jakieś male zwierzątko obco szamocze się w klatce piersiowej. A ja, gdy zamknę oczy, widzę jego otwierające się i zamykające paszcze na czarno-białym obrazie.
Szum przytłumił dźwięki z zewnątrz, mogę wreszcie bez zakłóceń wsłuchać się w siebie. Może... w końcu... zrozumieć... Każda komórka mojego ciala drży, nasiąknięta krwią. Wielokrotnie wzmocniony dźwięk staje się wyraźny i czysty. Tak może krzyczeć tylko krew. Pierwotna i dzika natura żarłocznie przygląda się rzeczywistości. Nigdy jeszcze nie było w moim oddechu tyle tęsknoty i nienasycenia.
Myśli płyną wolniej. Już od tylu dni w klatce czaszki szaleńczo trzepoczą skrzydłami ćmy. Pył przysypał bruzdy mózgu. Żaden jałowy impuls nie pokona ustalonej drogi. Wkrótce pozostaną tylko kruche szkielety zamarłe w misternym splocie. Dotknij mojej głowy, a rozsypie się na tryliony niezauważalnych okruchów. To nic... To tylko kolejne potłuczone zwierciadło. Pęknięty kryształ. To nic... Przecież już wcześniej myślałam tylko w czerni płytkich wód płodowych zamieszkanych przez embrion chorego mózgu. Gdzieś tam pasożytniczo przycupnęła niedorozwinięta dusza. Zaglądam w jej źrenice. I nagle okazuje się, że dusza składa się tylko ze źrenic. Otworów, w których nawet nieskończoność musi się skończyć. "Look into your abyss"...
Też mi odkrycie.
Drwiący uśmiech drży na ustach. Nawet ironia dała się uwieść rezonansowej częstotliwości krwi.
Jestem pulsowaniem. Jestem drżeniem bez bojaźni.
Jestem.
A na dodatek... gdzieś-tam-w-Głębi jestem sobą

z cyklu: "Jak dorosnę zostanę..." golemem


Piszę i słowa nie wyrażają myśli.
Mówię i dźwięki mnie nie transkrybują. Wszystko zamknięte w złowolnej niewoli słów. Ginę w tym. Może już zginęłam. Wpadłam w żarna formy, które starły mnie swą ułomnością. Wciąż i wciąż to samo. Rzygam tymi samymi problemami, wydalam z obrzydzeniem przetworzone myśli, ale przeklęty Uroboros zawsze przemieni koniec w początek.
   Nigdy nie czułam się tak staro. Niedojrzale czy wręcz dziecinnie też się czuję, ale odczuwanie mentalnej zgrzybiałości przeważa. Ja nawet nie jestem zmęczona. Raczej znudzona. Przeżuwam życie i nie wyczuwam nawet podstawowego smaku. Trawię  rzeczywistość a czuję, że to jedynie pożywka dla robaków zagnieżdżonych w mózgu. Przeżuwam, trawię, wydalam. I cykl się zamyka.
   Ostatnio często się błąkam. Niby idę byle gdzie, niby bez celu, ale zawsze trafiam w to samo miejsce. Uciekam i znikam. I w końcu wracam w  prawie nienaruszonym stanie. Ewentualne braki zalepiam błotem, którego trzeba pozbyć się z wysokich obcasów nie do końca nadających się do wędrówek po polach i lasach zmoczonych deszczem. Tak wielka potrzeba człowieka i równie silna potrzeba samotności. A tam, na kamiennych schodach porośniętych mchem jestem tylko ja. Tylko od czasu do czasu pojawia się wiatr, który w słoneczny dzień przywiewa śnieg. Wiatr, który przypomina, że trzeba będzie wrócić.
   Ślizgam się po powierzchni rzeczywistości. Na początku dotyczyło to sfery kontaktów. Ludzie wyrastający z codzienności i konieczności są lepsi, niż można by się było spodziewać. Są fajni. Tak zwyczajnie. I wszyscy powinni dobrze się czuć, ale tak naprawdę mało kto dotyka ścian ze szkła, nie wspominając o ich przebiciu. I tkwimy w tych swoich kryształach. Nic nie pęka. Nic nie boli. Cholera! Żadnych nowych ran i przestałam czuć, że żyję. Ani jednego zewnętrznego świadectwa mojego istnienia.
   Solipsystyczne myśli są piaszczyste. Tworzą klepsydrę, która rozdziera sen. Ale tak naprawdę to tylko jeden ze sposobów odczuwania. Ja przecież nie potrafię jednoznacznie. Czasami się tylko zastanawiam czy nowotwory myśli są równie groźne jak narośle wspomnień.

Na moment odeszłam od komputera i nastrój zmienił się diametralnie. To, co napisałam, nadal jest prawdą... jedną z prawd, która prędzej czy później powróci. Właściwie wciąż jest, ale mniej nachalnie. Odeszło w cień. Tam, trochę obok mnie, powstał teatr. Ale to inny temat... inny świat. A ja idę się cieszyć brakiem znudzenia. Idę się cieszyć zainteresowaniem, zaangażowaniem i przeżywaniem.

...


Miasto wymarło. A noc dopiero się zaczyna.  Na pustych ulicach zniekształconych rozproszonym światłem od czasu do czasu pojawia się zabłąkany samochód. Tylko mieszkańcy wymarli. Nie wiem czy w domach są umarli – zwłoki przed telewizorem, który rozświetla szyby i truchła w łóżkach ukrytych w ciemnych pokojach. Wiem, że ciała nie wypłyną na zewnątrz, więc nie ma to chyba znaczenia.
Miasta nocą są piękne. Zwłaszcza wtedy, gdy noc jest mglista, gdy rzeczywistość rozmywa się w latarnianych światłach. Brudne kamienice, rozwalone mury i  popękany asfalt zaczynają tworzyć nowy świat... nowy wszechświat znaczeń.
Jedynie zaułki się nie zmieniają. Rozłupane kamienie, twarda ziemia i intrygująca ciemność. Spóźniony znak życia daje tylko szczekający pies, któremu nie podoba się, że zapuszczam się na nie swoje podwórko. Ale ja nie mam swojego podwórka. Nie mam tej biedy, brudu, zniszczenia i stagnacji. W moim świecie nie ma tej monotonii nieistnienia. Tak się przynajmniej wydaje, bo dla mnie przybiera ona inną formę. Formę nieco gładszą, więc bardziej poszarpaną.
W drodze do domu nieoczekiwanie wyrosła przede mną na środku chodnika martwa natura lokalnego świata - pusta butelka po wódce „Luksusowej”. Muszę przyznać, że umieszczona w tym miejscu z niezwykłym wyczuciem smaku (nie mówię tego ironicznie). Brak jej jedynie elementów organicznych o wyższym stopniu zorganizowania.
Wycieka ze mnie dekadencja... Tani sentymentalizm i wywleczone z dawnych czasów nurty.
Na swoją obronę mam tylko gwiazdy na niebie w ilości rzadko spotykanej. O dziwo spojrzałam w niebo dopiero podczas przechadzki środkiem ulicy.
Gwiazdy dowodzą, że miasto wymarło. Mam wrażenie, że nie stało się to dziś.

.

siła.

zamęczone zwierzęta myśli


Po pierwsze zmęczone oczy. Zmęczony umysł. Zmęczone ciało.
Tkanki rozszarpywane przez każdy dzień. Co noc rozgryzane słowa - ampułki cyjanku krwawiące w ustach. To przyczyna zmęczenia, brak mi tlenu. Każda komórka dusi się w enklawie swojej odrębności, ale organizm jako całość jeszcze funkcjonuje. Zabijają jedynie myśli tnące siły witalne tępym ostrzem świadomości. Pojawiają się znajome nudności. Kolejny nawrót popromiennej choroby duszy objawia się wymiotowaniem wnętrznościami. Ciało produkuje metafizyczne rzygowiny, które zastygają na granicy światów...
Wrzask. Krzyk. Gniew. Złość. Obok. Pod. Nad. Szczelny kokon chłodu. Zamrożone światy ludzi włożonych do ciasnych sześcianików całkowicie odbijają obce światło. Pozostaje ich nieskażona obecnością biel. Co za oślepiający blask... wywołuje ból w moich zmęczonych oczach.
I pomyśleć, że pod palcami mam ciepło w abstrakcyjnej formie.
Nadal wolę nieznajomych. „Pierwszy lepszy trup jest lepszy od żywego byle martwy”. Ja naprawdę wolę nieznajomych. Znać znaczy przewidywać. I przeprowadzam te swoje nieestetyczne sekcje zwłok na korytarzach i balkonach. Jeśli Cię znam, wiem, jak zareagujesz. I mam ochotę zamilknąć na zawsze. Mogę przekazywać użyteczne komunikaty. Ale nie każ mi odgrywać dalej tej wyrytej w pamięci roli i nie obsadzaj mnie w śmiesznej greckiej tragedii.
Ja chce milczeć. Ja chce krzyczeć. Ja chce niszczyć. Ja chce chronić. Ja chce pokoju. Ja chce wojny. Ja chce zimnego wyrachowania. Ja chce ognistej porywczości. I ja to robi. Robi, co chce. Jak chce. Jednocześnie.
Za dużo nas w jednej mnie.
To przyczyna zmęczenia. Nie można się ze sobą szarpać w nieskończoność i wyrywać kończyn w nieuczciwym wyścigu. Cały czas zapominam, że to ja ustaliłam zasadę znoszącą wszystkie zasady (łącznie z sobą samą).
Czy powinnam stanąć przed lustrem i nakarmić się truizmami?
Nic nie jest jednoznaczne. Wszystko mija, to też przeminie. Nie przeminie. Zmieni formę. Przeminie. Przecież umrzesz. Dla mnie nie przeminie. I znów zacznie się szamotanina. Ktoś wyciągnie nóż. Poleje się krew. Znów poczuję czyjś strach, czyjąś furię, czyjś niepokój. Jak zawsze skończy się na tym, że wezmę na siebie ich wszystkie problemy i frustracje. Jak zwykle będę musiała wydalić z siebie krew i wyskrobać truchło. Nożem stępionym na krtani.
Za dużo mnie w ja. Za dużo ja we mnie.
„Nie ma spać
Nie ma oddychać
Żyć nie ma”
Gratuluję, panie Rafale. Wyjątkowo długa symbioza. Ile to już lat...?

dawne wątki przyprószone odrobiną abstrakcji


Zastanawiałam się kiedyś nad niewyobrażalnością nicości. Może aktualne rozwiązanie jest trywialne, dla wszystkich najzupełniej oczywiste, ale przypadkowo uświadomiłam sobie, że pod pojęciem nicości poszukiwałam braku przestrzeni. Dlatego wszelkie wyjaśnienia były dla mnie niesatysfakcjonujące. Tymczasem brak przestrzeni jest niemożliwy do wyobrażenia. Pusta przestrzeń owszem, ale tego nie chciałam uznać na nicość. Paradoksalnie niczym nie wypełnioną, rozciągłą pustkę rozumiałam jako nieskończoność w sensie przestrzennym. Dopiero teraz po prawie zupełnym porzuceniu tamtych rozważań stworzyłam zadawalające mnie (do pewnego stopnia) rozróżnienia.  
Jak widać nie oszczędziła mnie ludzkie potrzeby porządkowania, klasyfikowania i nazywania, które dają poczucie zrozumienia i ogarnięcia rzeczywistości. O języku jako narzędziu nie ma sensu nawet wspominać. Tworzenie konstrukcji z pojęć, nadawanie nowych nazw jest ludzkim sposobem pokonania trudności w zrozumieniu świata. Interesuje mnie szczególny przypadek czystej abstrakcji, metafory jako sposobu na ominięcie nierozwiązywalnego (nienazywalnego) przeżycia czy zjawiska. Wznoszenie mostu rozciągniętego nad rzeczywistością, który ułatwia przebrnięcie przez dane zagadnienie. Mechanizm analogiczny do wykorzystania liczb urojonych przy nieco bardziej skomplikowanym problemie fizycznym. Ułatwianie sobie życia. Sobie. Spróbujcie, rozwijając temat, porozmawiać o tym z kimś po szkole uszczęśliwionej reformą edukacji. Z kimś po klasach z podstawowym programem fizyki i matematyki (idioci mojego pokroju niezdolni do dokonania racjonalnego wyboru się nie liczą :P). No niech będzie. Dorzucę jeszcze wrodzoną awersję do przedmiotów ścisłych, ale nie jest ona chyba konieczna.
 Analogiczny problem niezrozumienia pojawia się przy stosowaniu abstrakcyjnych konstrukcji pojęciowych w warstwie językowej. Człowiek wybiera łatwiejszą drogę, ryzykując zamazanie czytelności przesłania. Co więcej każda interpretacja będzie naznaczona przez indywidualny sposób postrzegania świata odbiorcy. Przy okazji niech mi nikt nie mówi, że nie każda interpretacja poezji jest poprawna. Jasne, że mamy wyróżnione określone nurty, ale kto powiedział, że trzeba się ich trzymać? Istotne jest to, co w jakiś sposób wzbogaca człowieka poznającego czyjąś twórczość. Nie ma wtedy znaczenia to, że nikt włącznie z autorem nie dostrzega tego bogactwa.
A wracając do językowych nie-do-rozumień, męczące dla innych ludzi jest nadużywanie karkołomnych linowych mostów zbudowanych z abstrakcji w prostych, życiowych sytuacjach. Którzy traktują słowa jak szalupy ratunkowe, w których można uciec od sedna sprawy.

Do diabła! Dlaczego ostatnimi czasy musi trafiać wciąż na ludzi, którzy nie potrafią wysławiać się wprost, tylko bawią się w jakieś pokrętne metafory!
N’Avoie: La muse

Mea culpa

P.S.
Asekurancko chcę oznajmić, że jestem tylko humanistką z pokrętnym życiorysem, która dla zabawy łączy rzeczy pozornie nieprzystające do siebie (na ogół bardziej niż te przedstawione powyżej), scala przeciwieństwa i z zaciekawieniem śledzi rezultaty, porównując je z przewidywaniami. Po rozłożeniu spraw na czynniki pierwsze i ponownym złożeniu w całość prawie zawsze zostają śrubki. Oczywiście „zbędne”, bo wszystko dalej działa, ale kto wie kiedy brakujące elementy okażą się przydatne... Pozostaje mi zastosować się do Twojej rady, N’Av i schować wszystko, co nie wróciło na właściwe miejsce, do pudełka z rzeczami do ponownego użycia.