kurz


Czas kruszy się w rękach. W liniach życia, miłości i wszystkich innych, które w fakturę dłoni wpisują wróżki - kapłanki ślepego losu, zbiera
się pył. Wystarczy zdmuchnąć drobinki, by zobaczyć w rozproszonym świetle chaotycznie przemieszane zdarzenia, marzenia, wspomnienia. Nie mogę odróżnić jednych od drugich, gdy drżą rozmyte w grze iluminacji i cieni.

Patrzę przez czas.
Zakończona ostrym grotem oś przeszywa strzałkowo czaszkę i rozsadza bólem płaty czołowe. Pętla kolejnych cykli zaciska się coraz mocniej na szyi. Z metalicznej powierzchni falującej rzeczywistości wyławiam kolejne okręgi i zaginam je na liniowości czasu, formując ósemki. Leżą przewrócone w kącie jako nieprzydatne symbole.

Kurz zmieciony z dłoni podmuchem opada wolno. Wkrótce dotrze do podstaw istnienia.

~-~-~

Nie mogę wrócić na tor czasu. Ten rok nie istnieje. Zmieniają się tylko pory roku.

pan wyciąga kolejne dokumenty, pokwitowania i kładzie przede mną
- data i podpis
wiem, że wrzesień. wiem nawet, że 28.
- 2009...?
pan podnosi głowę znad papierów. nie wiem czy w spojrzeniu jest więcej
zdziwienia, czy lekkiego rozbawienia. czekam, więc kiwa głową.
piszę dziewiątkę skażoną niedowierzaniem.

Ten rok nie istnieje.

Alicja we mgle


Dużo łatwiej odnaleźć się we mgle.
Zaskakujące?
Wyrażając się precyzyjniej, należałoby powiedzieć:
dużo łatwiej odnaleźć siebie we mgle.
Wzrok jest najbardziej absorbującym i zaborczym kanałem percpecji. Ograniczenie jego możliwości pozwala wykorzystać pełniej inne zmysły. Poczuć siebie poprzez odczuwanie świata. Szelesty. Szmery. Kroki. Zapachy. Zaburzenia powietrza. Drżenia podłoża. Wyostrzony odbiór bodźców zewnętrznych zmusza do uważniejszego przyjrzenia się sobie w kontekście świata. Spojrzenie przestaje prześlizgiwać się po zewnętrznych powierzchniach i ogniskuje się na wnętrzu. Pierwszym krokiem do interpretowania rzeczywistości jest zajrzenie w siebie i poznanie własnych reakcji.
Alicja zaczęła poruszać się z zamkniętymi oczami.

oczywistości


Mam czasami wrażenie, że zaczynam kostnieć. Twarda skorupa utrwalonych przekonań i nawyków myślowych w coraz większym stopniu powleka umysł. Tracąc nieustalenie, zyskuję odrobinę złudnej  pewności istnienia, ponieważ grot wyznaczający kierunek życia wyostrza się , ale mniejsza plastyczność i żywość poznawcza jest niepowetowaną stratą. Jednocześnie wiem, że ulegam iluzji stałości w zmienności.
Owszem, szkielet metodologiczny jest mocniej zarysowany, co pozwala na szybsze zajęcie się istotą problemu. Jednocześnie dzięki świadomości istnienia wyraźnego konturu wiem, że muszę zwalczać przyzwyczajenie i modyfikować uporządkowane sposoby postępowania. Same zmiany podejścia rozszerzają pole widzenia i otwierają na nowe możliwości. Zmienność bodźców jest warunkiem rozwoju.
Brak myślowej elastyczności jest niebezpieczny nie tylko poznawczo, ale i relacyjnie. Zrozumienie drugiego człowieka (a także zrozumienie w ogóle) zależy od umiejętności opuszczania oswojonego świata własnego postrzegania. Każdy człowiek żyje w dopasowanym do potrzeb, powykręcanym fragmenciku rzeczywistości. Bez otwartości i skłonności do penetrowania nieznanych terenów nie ma możliwości zbliżenia się do innej jednostki. Poza tym doświadczenie spotkania jest najprostszym sposobem wykarczowania kolejnego, zniekształconego obszaru. Istoty ludzkie są najciekawszymi, dynamicznymi źródłami impulsów inspiracji. Efekty interakcji na pewnych poziomach są nieprzewidywalne, dlatego żywy kontakt z człowiekiem jest najszybszym sposobem rozpuszczenia skorupy.

Pytanie o lipcowo-trawiastej proweniencji -

    - w jaki sposób postrzegają świat motyle?

            - jak to jest żyć w barwnym świecie zapachów i nieostrych kształtów?

                   - a tak naprawdę poza ćwiczeniem dla wyobraźni (np. ze względu na pole widzenia) najbardziej interesowało mnie czy motyle są bardziej przyciągane przez czerwień, czy przez połączenie nut zapachowych sorbetu mandarynkowego i jaśminu Sambac?
Chciałam wcześniej napisać, że moją uwagę zawsze mocniej przyciągały ogólne mechanizmy, ale mam zbyt dużą słabość do drobiazgów zanurzonych w codzienności. To dwa różne poziomy - odrębne i na równi uzasadnione, więc wartościowanie jest zbędne.

zimne ognie



Powietrze trzeszczy od emocji. Tutaj zaiskrzy złość, tam zaszeleści prentesja. Zamknięte pomieszczenia stają się rezonatorami nieporozumień. Słowa odbijają się głucho od ścian i wracają rykoszetem. Dlatego otwieramy szeroko okna, szukając przestrzeni dla narastającej fali uczuć. A gdy to nie pomaga, bo dusimy się się od nadmiaru tlenu podsycającego płomień gniewu, uciekamy. Byle dalej przed siebie, co w praktyce oznacza byle dalej od siebie.
Pod naszą nieobecność domy oczyszczają się. Mury wypuszczają delikatne rzęski przypominające trawę falującą na wietrze i wyłapują większość ładunków rozsypanych z błahych powodów.
Kiedy wracamy, zastajemy czyste powietrze znieruchomiałe w oczekiwaniu.
Tylko w nocy czasami można usłyszeć, jak ściany cichutko posykują, a sufity strzelają wspomniem iskier. Dlatego w starych domach tyle jest ciekawych dźwięków. Napęczniałe od ogromnej dawki emocji cegły i zgrubiałe podłogi prawie nigdy nie wyłączają buforów bezpieczeństwa.

słowo o niczym, czyli przeżucie pustki


Poranki wyrastają z pochmurnych horyzontów i muzyki ciążącej smutkiem na dnie czaszki. Dźwięki rozciągają się i nisko wibrują, trącają delikatnie, prosząc o uwagę. Docierają do świadomości bardziej przez skórę niż uszy. Słowa wyławiane z brzmień otulają neurony dodatkową warstewką, pogrubiają mielinowe osłony, przygotowując na przyspieszone przetwarzanie dnia. Treści rozciągają impulsy na łuku skojarzeń wspartym na filarach wspomnień i marzeń.
Ja gdzieś pośrodku iskrzącej tęczy zbieram wszystkie odnogi czasu w pęczek i mocno ściskam w dłoni. Patrzę i wybieram drogę na dziś. Spojrzeniem, które zachowało ciepło letnich dni, oświetlam łagodnie wijącą się ścieżkę. Będzie pogodna. Już teraz zaczynam wykorzystywać nagromadzone zapasy słonecznego światła, a przecież ledwie stoję u progu jesieni. Mimo to warto. Dla miękkości myśli i spokojnej pewności bycia. Skąd wiem, jak rozwinie się dzień? Czuję delikatne dotknięcie determinizmu. Uśmiech niektórych przebudzeń silnie rzutuje na najbliższą przyszłość. Wybuchy, wstrząśnięcia mogą zaburzyć ażurkowy zarys, ale dziś są mało prawdopodobne.
Niedziela, zgodnie ze swą naturą, jest gęsta i duszna, ale wyjątkowo mi to nie przeszkadza. Lubię dostrojenia. Prawie tak bardzo jak dysonanse.

inwentaryzacja, czyli początek strofowania Kata Strofa


Mam mnóstwo słów domagających się uwolnienia. Trzymam je w drewnianej skrzynce zamykanej na wszystkie spusty wspomnień. Mam też niezliczoną ilość skłębionych i wściekle iskrzących myśli żądających wyzwolenia. Z furią uderzają w ściany szklanej kuli, która tymczasowo służy za składzik.
Nic prostszego - mówią ludzie z literkami klawiatury odciśniętymi na opuszkach palców - trzeba treści ubrać w słowa. Otworzyć pudełko, strzaskać kulę, zgarnąć myśli ze ścianek i wrzucić do skrzynki. Zamknąć pokrywę, wstrząsnąć i gotowe.
Przepis prosty. Może autorom dobrych rad trafiają się bardziej ułożone słowa lub mniej niesforne myśli, ale u mnie ta metoda nie działa. Niestety sprawdziłam.
Jako że skrzynia wraz z wiekiem rozrasta się z wiekiem, usiłując pomieścić rosnącą liczbę lokatorów, uniesienie pokrywy kosztowało mnie niemało wysiłku. Początkowe trudności powinny być przestrogą, ale jak to w bajkach i japońskich horrorach bywa, bohater głupio włazi w paszczę niebezpieczeństwa i nawet ślizganie się na obślinionych kłach nie daje mu do myślenia. Dałam popis podobnej niefrasobliwości, która pozwala rozwijać się fabule. Okazało się, że właśnie wypróbowuję przepis na katastrofę. Kiedy słowa poczuły powiew wolności, rzuciły się z wrzaskiem do ucieczki. Pospadały na podłogę, potłukły się niemiłosiernie i do teraz, gdy chodzę boso, czuję, jak odłamki wbijają mi się w stopy, a niepełne formy cichym popiskiwaniem wyrażają dezaprobatę. Przy okazji uraziłam swoje ego - przecież m o j e słowa powinny być bardziej lotne, a okazały się ciężkie i kruche. Fakt, że były trochę niedojrzałe, nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Na szczęście słowa szybko się regenerują, ego dochodzi do siebie jeszcze prędzej (wystarczy parzyć regularnie wywar z miłości własnej).
Gorzej było z myślami. Nauczona doświadczeniem podeszłam do problemu ostrożniej. Pogłaskałam myśli dłonią przez szybkę, żeby się nieco uspokoiły i przestały obijać* jak szalone. Zleciały się do ręki, jak wstążki wyładowań w kuli plazmowej i jęły warczeć**, ale z jakąś taką nutką czułości. Przy odrobinie dobrej woli można było pomyśleć, że to nieudolna próba mruczenia. Wzruszona poszłam po wiertarkę i przyłożyłam najcieńsze wiertełko do szklanej ściany. Myśli zamarły. Dziwne uczucie, gdy nic się nie kłębi, nie wali, nie wije, nie syczy, nie gryzie, nie wrzeszczy. Cisza bezmyśli. W tej ciszy właśnie popełniłam największy błąd - włączyłam wiertarkę. Kulę rozsadziło w jednej chwili, myśli wystrzeliły jak strugi szampana - z pianą wściekłości opryskującą wszystko, poza i tak już pustym pudełkiem na słowa. Wstążki poprzyklejały się do ścian, podłóg, sufitów i wiszą do teraz, jak sflaczałe serpentyny. Nijak nie da się ich usunąć.
Po eksperymencie został jeden wielki burdel. A jak powszechnie wiadomo przybytki rozkoszy są już literacko zużyte. Pojawił się jeszcze jeden skutek uboczny - nieznośne ciążenie głowy, więc położyłam się i dla relaksu zaczęłam wpatrywać w kolorowy (niegdyś) sufit wyobraźni. Patrząc na hipnotyzujące falowanie glutów pozostałych po moich pięknych myślach, wpadłam na genialny pomysł. Potrzebny mi patron i muz w jednej osobie. Ktoś, kogo będę raczyła miłą apostrofą, kogo będę mogła swobodnie wyklinać. Prywatny ojciec chrzestny mojego dzieła tworzenia, który zaprószy oko iskrą ze światłowodu, gdy patos zacznie się rozrastać w sposób niekontrolowany, jak to miało miejsce przed chwilą.
Tak powołałam do życia Kata Strofa.
Chadzał przez chwilę nagi korytarzami imaginacji, ale miejsce bywa okresowo dość zimne, więc szybko odział się w cienki płaszczyk szyty z migoczących, srebrnych ekranów. Co za pocieszny widok! Kat Strof w barwnych obrazkach powiewających na wietrze inspiracji.
Wszystko pięknie, dopóki nie dopadnie nas przedłużająca się flauta. Oklapły patron-bóg od twórczych niemocy włóczy się wtedy po rozległych zabudowaniach. Budzę się rano i widzę wszystkie ściany pokryte jego bohomazami i niecenzuralnymi wyliczankami. Sfrustrowany Kat Strof, kiedy nie patrzę, obsikuje mi wszystkie bramy. Upija się sczytanymi przeze mnie historiami, z tęsknoty zżera tapetę w pokoju gościnnym, do którego zapraszam wyjątkowych gości w czasie wieczornych rozmów.
Pożytku z niego nie ma żadnego, ale przecież go nie wyrzucę.
Będę miała nauczkę. Wiem przecież, że na początku zawsze jest słowo, które przy odrobinie nieszczęścia może się ucieleśnić. Czego mogłam oczekiwać po muzie wyłaniającym się z katastrofy?

*jeśli ktoś lubi, może ubezdźwięcznić "b"
**już nie jak wstążki wyładowań w kuli plazmowej

kiełkowanie światła


Nie ma granic między mną i mną.
Zlałyśmy się
   w jedno ciało
   w jedną duszę
   w jeden umysł
   w  jedną myśl
   a
   co najważniejsze
   w jedno słowo.
   Słone słowo.
Zlałyśmy się w kroplę światła i zjednoczone udajemy doskonałość.
Kulistość schowałyśmy w bezpiecznym miejscu
za mostkiem
pomiędzy piersiami.
Pozorne ciepło karmi hodowlę ideału -
- nitki naczyń krwionośnych oplotły blask
i wypuszczają z ust maleńkie bąbelki tlenu.
Śmieszne dźwięki rozpraszają ciszę klatki.
Żadnego tykania życia.
Żadnego pulsu czasu.

   proste
            głuche
                        p.

pytasz o serce?
pytasz o rytm istnienia?

posłuchaj
              p.
                  p..
                      p.
                          p..
                              pączkuje