saga.maga.venefica.


Przelewają się przeze mnie opowieści. Rozbijają się falami o skaliste brzegi intuicji, nawilżają suche piaski wyobraźni. Tak, miejsce narodzin moich wyobrażeń jest pustynią, na której popękane usta bezgłośnie szepczą zaklęcia. Gdzie w ciągu dnia zmęczony upałem i brakiem wilgoci umysł poddaje się mamieniom Morgany. Gdzie tuż po zmroku tańczą czarownice, a w oddali rozlega się miarowy, hipnotyzujący rytm bębnów. Gdzie nocą płonie wielkie ognisko, które rozprasza chłód i buduje teatr wydobytych z jaźni cieni.
Dopiero zanurzona w ciszy i braku zewnętrznej obecności mogę uwolnić się od świata. Poczuć piasek we włosach i w ustach. Przesypywać przez palce rozgrzane drobinki. Otworzyć piekące od wiatru oczy. Dotknąć i zobaczyć. Usłyszeć grzechotanie i idąc jego tropem, odnaleźć ścieżkę niepokoju. U jej kresu wejść boso pomiędzy wijące się płowe cielska. Pozwolić wężom opleść łydki, poczekać aż na ciało spłynie spokój i zacząć uczyć się od nich płynności ruchów.
Grzechotniki wyznaczają granicę, po przekroczeniu której można już śmiało spróbować wniknąć głębiej. Otworzyć się na tajemnicę. Bez strachu, z czystą radością odkrywania wkładać dłoń w nieznane jamy i szczeliny, zdając się przy tym tylko na instynkt. Dać się poprowadzić pierwotnej naturze.

amygdalus

Wgryzam się w twardawe, zaskakująco niedojrzałe, jak na tę porę roku, dni. Koniec lata ma smak migdałów i zniewalający zapach cyjanowodoru. Otumania mnie, otulając myśli mlecznobiałym tiulem. Zdarza się, że tracę ostrość myśli a w konsekwencji spojrzenia. Kiepsko wychwytuję detale otoczenia. Wszystko przez to, że mało mnie teraz na zewnątrz. Prawie cała kłębię się w środku, ale bez chaotycznej szamotaniny. Wiję się świadomie. Burzę i buduję. Nie muszę się spieszyć, ponieważ wewnątrz czas nie przypomina przekątnej w prostopadłościennym pudełku przestrzeni. Odpowiednio dostrojony umysł wygina go, rozmiękcza, a w najlepszych momentach zamienia we wstążkę, którą można komuś związać dłonie. Mocno. A na końcu sprawdzony węzeł zwieńczyć kokardą do złudzenia przypominającą symbol nieskończoności...

m


Razi mnie mrok. Zamykam oczy. Rozkładam ramiona. Odchylam się do tyłu. Opadam. Spadam. Wolno. Wolna.

   niżej
                  niżej
                                    niżej

Łykam hausty czarnego powietrza. Do utraty tchu. Piję metaliczne krople upadku. Do dna.
Na dnie
otwieram oczy.
Czy...?
Oślepia mnie ciemność. Gęsta, smolista, wciągająca.
Czy...?
Tak.
Teraz widzę.

nihil novi


Nieskończone, popierzone dzisiaj.
Obrzydzenie budzi we mnie przelewający się falami nihilizm. Ten nieuchronny kac, wynik zatrucia przebrzmiałymi ideami przeszłych pokoleń. Młodość jest dręczona bólem głowy i uczuciem rozbicia.  Męczona pragnieniem nie do ugaszenia, na którym wzrasta konieczność pochłaniania coraz nowszych rzeczy i wrażeń. Wycieńczona snuje się półprzezroczyście, jak na wypluty i poszarzały cień człowieczeństwa przystało.Oto znamiona chorobliwego teraz. Świat powinien się skończyć, kiedy ludzie ograniczą się wyłącznie do konsumowania i kontestowania. Gdy rozpleni się powszechna niemożność tworzenia czegoś nowego.
Staram się walczyć z mdłymi dolegliwościami, ale udaje mi się co najwyżej uzyskać wymianę na przypadłości mdlące. Rzygam, mentalną pustkę odreagowując gastrycznie. Na dodatek metaforycznie, żeby tęczą realnych wymiocin nie gwałcić praw estetyki.

Niech wreszcie coś się złamie i przełamie, zamiast tylko chwiać się i chylić. Niech wreszcie...