toż

A jeśli chodzi o tożsamość, to moja ma naturę tożsamości algebraicznej. (przynajmniej.. tożsamościowo prawdziwa).

Sieh wo die Blumen wachsen

Mój kompletny brak przywiązania do manifestowania siebie w określonej formie doprowadzi kiedyś do katastrofy. Nie mam tutaj na myśli czysto zewnętrznej, cielesnej postaci. Akurat w tym wypadku, zależnie od okoliczności wykazuję umiarkowaną konsekwencję (o, jak mniemam, czysto inercyjnych przyczynach). Problem zaczyna się w bardziej złożonym przejawianiu się poprzez gest, mimikę, pozę czy słowa. Szczególnie, w sposób niezauważalny dla przypadkowego rozmówcy, przerysowane słowa!
Nie potrafię już traktować poważnie świata. Nieustanne poczucie absurdu doprowadziło do pobłażliwego traktowania wszystkiego, co ulotne i umowne: konwencji, poglądów, słów. Nie mam potrzeby bycia spójną. W efekcie żongluję rolami i postawami, wypowiadam masę dziwnie skonfigurowanych myśli, nieszczególnie się do nich przywiązując. Gdy rozmówca skupia się na przejawie, i nie dostrzega samego działania, pojawia się zarodek problemu. Wystarczy go podlać jednym z nieroztropnie wypluwanych przeze mnie sformułowań (a te kompulsywnie wypadają z ust, bynajmniej nie ze względu na treść, a z powodu urokliwego zlepka głosek czy uwodzicielskiej wibracji przypadkowych fonemów) i już nieporozumienie kwitnie. Rośnie też bujnie, gdy popychana ciekawością reakcji na, wyrzucam z siebie drobne kontrowersje (a jest to wszak objaw ze wszech miar pozytywny, świadczący o tym, że iskra interakacji* jeszcze mnie interesuje).
Istnieje tylko jedno miejsce, którego czasoprzestrzenne współrzędne są zależne wyłącznie od obecności wybranych ludzi. Nie muszę się w nim uciekać do żonglerki formami, a myśli zaczynają przepływać tak swobodnie, że na chwilę zapominam o nierzeczywistości rzeczywistości i przestaję odczuczuwać** wpływ jakichkolwiek konwencji. Nie jestem ograniczona li tylko do wyboru pomiędzy. Zostaję zwolniona z konieczności wyboru w ogóle. Chyba dryfuję.
*znamienna literówka, zostaje
**fajna literówka, zostaje

_______________________
A na koniec refluksja wieczorna, wyrzygana w związku z luźnym nawiązaniem do Dietrich: Niemcy to jednak oschły naród. Pflücken, które odkąd pamiętam, widzę obślinione, wymawiają wybitnie sucho.

adnotacja

Patrzę na swoje odbicie w lustrze.
Patrzę na odbicie lustra w lustrze.

Zaprzecz, jeśli potrafisz.

z obserwacji długoterminowych

Stres w moim ciele kumuluje się pod lewą łopatką w formie trudnego do rozplątania węzła poskręcanych, elastycznych gałązek. Przy dostatecznie gęstym splocie mieści się go dużo, tym bardziej, że mam odstające łopatki. Gdy mimo sporego zapasu miejsca, skumulowane napięcie staje się trudne do upakowania, zaczyna się rozrastać, przybierając postać gruzłowatej, fantomowej tkanki - niewidocznej, niebolesnej, ale wyczuwalnej zmysłem urojenia. Istnieje tylko jeden sposób na wygładzenie i rozluźnienie jej nierównej, sztywnej powierzchni - należy dużo jeździć samochodem i często łamać przepisy ruchu drogowego.
Na szczęście obecnie nie bardziej niż zwykle ryzykuję otrzymanie mandatu, ponieważ stres utrzymuje się na akceptowalnym poziomie i tylko pulsuje jako zgrabny supełek. Dość śmiesznie, choć niełaskocząco. Na krótką metę nawet to lubię.

kapsaicyna

Dziś we śnie przejechał mnie samolot.
W gąszczu fabularnych wątków niespodziewanie zwykła autostrada zmieniła się w pas startowy i zaczęły obok mnie kołować samoloty. Najpierw minęło mnie urocze, starusieńkie brzydactwo A-37 Dragonfly, zostawiając na asfalcie ślady łuszczącego się lakieru. W chwili, w której je zauważyłam, nastąpiła zaskakująca zmiana otoczenia, ale nie było czasu na zastanowienie, bo tuż za Ważką pojawiła się Bryza. Tak się zapatrzyłam na ten kuriozalny przejazd, że przeoczyłam sunącego z oddali giganta. Kiedy się zorientowałam, już nawet nie próbowałam się ratować, bo w moim śnie An-225 Mrija był ze trzy razy większy niż w rzeczywistości. Pamiętam tylko narastający szum, cień i szarość.
Damn. Na świecie wyprodukowano tyle samolotów, a mnie rozjechał transportowiec! Znów codziennie zapamiętuję sny, co oznacza, że zaczynam się budzić i gwałtownie wychodzić ze stanu rozmycia. Wyostrzam się z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z sekundy na sekundę. Coraz wyraźniej odcinam się w rzeczywistości.
Żeby żyć, potrzebuję konturu o krawędzi brzytwy i umysłu ostrego jak kapsaicyna, a tego etapu jeszcze nie osiągnęłam.

. (literalnie kropka)


Bezruch






Martwe cząsteczki powietrza utykają w płucach.
Ostatnim, co czuję, jest zamierające drżenie chaosu.


Porusz...


Już nie.


.

.

Byle tylko nie spaść z dna.

..

Jedynym pewnikiem, choć zmiennym, jest zapach. Ostatni, zewnętrzny, ulotny bastion tożsamości.

po raz pierwszy od dekady wiem:

Na urodziny chciałabym dostać golema. Najlepiej w postaci zestawu "zrób to sam", na który składałyby się mieszek gliny przewiązany lnianym sznurkiem (byle nie wstążką!) i archaiczna, bo słowna, a nie obrazkowa, instrukcja powoływania do życia.

Kiedy już ożywię własnego golema, nauczę go mówić.
Nauczę go mówić, żeby mógł milczeć.

Prigogine


Noszę w sobie arytmicznie pulsujący zarodek eksplozji. Jego połamany rytm niepokoi i sprawia, że gubię się w sobie.
~(jest północ, na skraju półtrwania majaczą półcienie)~
Budzę się z przekonaniem, że pewnego dnia w końcu zamorduję samą siebie i
sam akt nie będzie miał wiele wspólnego z samobójstwem.
~(poranek szumem szarości wdziera się do głowy)~
Gniew i nienawiść powodują jedynie dyssypację energii. Patrzę, jak
niewyobrażalne pokłady sił witalnych bezpowrotnie giną w tyglu
kotłujących się emocji.
~(w południe na skórze zaczyna osiadać lodowaty pył słonecznego światła)~
Pierwsze symptomy zmęczenia uświadamiają mi, że znalazłam się w punkcie
bifurkacji. Drobnostka sprawi, że zgasnę lub wybuchnę. Samo rozróżnienie
nie ma najmniejszego znaczenia, skoro efektem i tak będzie klęska.
~(zmierzch przyjemnie chłodzi myśli)~
Po murach i ścianach mijanych budynków spływają strugi spokoju. Moje ciało pokryte wulkaniczną skałą powoli stygnie.
~(czekam na pierwszą pełną noc)~
Prawie perfekcyjym dopasowaniem ciała do łagodnych linii cienia staram się równoważyć ostrość odprysków tkwiących w umyśle.
Czuję się bardzo dobrze, mówię zgodnie z poczuciem i przeczuciem, jednocześnie ostrożnie usuwając odłamek wbity pomiędzy dwie dobre myśli.

a storm of light


Kruk Wełwimtiłyn połknął słońce. Leży, a wokół szaleje zawieja; nie cichnie, bo nie ma słońca.

Delikatnie. Kremowobiałe światło skrapla się między opuszkami palców. Dawna ja, w postaci wspomnienia o odległej dziewczynie, z którą łączy mnie już jedynie przeszłość i wspólnota doświadczeń, zebrałaby krople do szklanej fiolki i szczelnie zamknęła. Zrobiła z niej błyszczącą biżuterię, nosiła jako amulet i przy nadarzającej się okazji, pod mikroskopem sprawdziła, co kryje się w środku.
Ja-teraz już tylko pozwala spływać strużkom światła po skórze i powoli rozciera między palcami drobinki ciepła. Wie, że tajemnica nie tkwi w materii, a szczęścia nie wiesza się na szyi w zagłębieniu między obojczykami.

Storm..
in the morning light..

U zarania dziejów, na drzewie, które w tamtej chwili stało się metaforą wszystkiego, powieszono szczęście. Duszone, zaczęło broczyć światłem i nasączyło ziemię życiem - tętniącą substancją, która wiecznie dąży, ale nigdy nie osiąga spełnienia, bo tylko tak może się rozwijać. Czasami może doświadczyć spełniania. Rozpływa się w czystym, nieprzewidującym szczęściu poprzez dotknięcie wspomnienia o świetlistej chwili tuż przed zaciśnięciem pętli, by prawie natychmiast poczuć gwałtowny skurcz. Jakby pień i korzenie drzewa z przeszłości nagle stężały w ogromnym wysiłku, aż do zarysowania sieci naczyń pod powierzchnią gruzłowatej kory.
To moment zatrzymania i jak gdyby nigdy nic wszystko wraca do stanu nieskończonej niedoskonałości.

Frozen to myself.

Kiedyś odważę się i dotknę skroplonego światła językiem, zliżę je z opuszków palców. Wokół mnie zapanuje ciemność, bo całe światło świata wypełni mnie od środka.

A na razie słońce wyskoczyło mu z gardła. Na ziemi zrobiło się jasno, zamieć ucichła.
Bo bajki czasami kończą się źle.