I



Nie rozwija się. Zwija. Mały, skulony podmiot. Nieważny, zmięty przedmiot.
Może nie jest tak źle. Kiedy się zwija, skręca, a przy tym strzępi, rozwarstwia, rozdziela, zajmuje mniejszą objętość, ale wytwarza większą powierzchnię. Zwijając się, zagęszcza, choć to tylko złudzenie. Mydlenie oczu zmęczonych patrzeniem przez szkła na szkła.
A ma w sobie przecież pragnienie połaci nieograniczonych, co najwyżej ogrodzonych dla kaprysu. Jeśli się w przestrzeń rozległą nie rzuca, to ze strachu przed pustką, która zagości, jeśli nie starczy treści.
Zwija się więc jeszcze bardziej i marnieje, i kurczy, i marszczy. Przemienia w wysuszoną skórkę skrywająca już tylko małe ziarenko. Ziarenko pieprzu nie mielone, a ścierane w drobny pył. Porwie je wiatr i zaniesie w świat, lecz nic z niego nie wyrośnie, bo zbyt szybko obróciło się w proch.

'To players in a puppet show '

W czarno-białym półświatku wartości nie ma miejsca na subtelności. Radioaktywna chmura agresji doprowadza przebijające powierzchnię skóry końcówki synaps do iskrzenia. Porastająca ciało trawka neuronów więdnie, więc swędzą nas ręce i skronie. Nie wiadomo czy lepiej strzelić sobie w łeb, czy dać komuś w mordę. Czysta abstrakcja - przecież ludzie nie mają twarzy, a my straciliśmy głowy dla chwili zagłuszającej ciszę samotności. Jakby gdzieś w kąciku, w którym stawia się kubeł z wydzielinami intymności, mogło znaleźć się jeszcze trochę miejsca na resztkową, skarłowaciałą formę hiperwrażliwości. Chyba już jesteśmy za starzy na entuzjastyczne uleganie złudzeniom generowanym na styku zwierzęcego mózgu i środowiska. Zaliczamy się do mentalnych stenobiontów. Przyjrzyj się czynnikom środowiskowym, na które jesteśmy narażeni. Widzisz? Duchowo musimy być trupami. Nie jest źle. Będziemy tańczyć tak długo danse macabre, aż padniemy ze zmęczenia i pogrążymy się w półśnie. Nie jest źle. Złe sny nie istnieją. Koszmary są domeną jawy.

mikro


Mikroskopijne miasto. Zacieśniające się ulice, skurczone przejścia dla pieszych. Samochodziki zabawki hamujące przed atrapami sygnalizacji świetlnej. Ludzie - manekiny rozmieszczeni w sposób perfekcyjnie przypadkowy.
Jakby walcząc o zachowanie równowagi w tym malejącym świecie, drobne pęknięcie w płycie chodnikowej zaczyna się rozrastać.  Tnie beton szalonym zygzakiem. Ziemia otwiera się, oddech otchłani owiewa twarz. Zanim szczelina zacznie przypominać rów mariański, wskuję do pierwszej lepszej nadjeżdżającej puszki.
W środku tramwaju statyczna atmosfera sztucznego spokoju. Każdy z osobna emanuje aurą obcości i obojętności. Nawet wtedy, gdy panu przy drzwiach odpada lewa ręka, wszyscy udajemy, że nie widzimy, jak podnosi ją i wkręca w bark. Kiedy kończy, ukradkiem poleruje jeszcze szklane oczy. Błyszczące spojrzenie - kilka dodatkowych punktów do atrakcyjności.
Stoję przy brudnym oknie, próbując nie pytać, co tu jeszcze robię. Za plecami znika przytulna rozpadlina.
Uśmiechnij się, skarbie, skoro zdecydowałaś, że zostajesz w grze.

przypięte szpilką do cyfrowej tablicy

Naprawdę wolę, kiedy ludzie się mną żywią, zamiast martwić się o mnie.

bz


Kiedy miałam siedemnaście lat jeszcze naiwnie wierzyłam, że sens jest immanentnie wpisany w naturę świata i ludzkie istnienie. Wystarczy tylko dobrze poszukać i pamiętać, że paznokcie odrastają. Gdy zbliżałam się do dwudziestki byłam przekonana, że życiu i rzeczywistości znaczenie trzeba nadać. Obecnie został mi chyba tylko wyeksploatowany nihilizm w pełnym wymiarze godzin (zamiast okazjonalnego nihilizowania) i może nawet bym się zdecydowała, gdyby nie wiało od niego nudą.

Poglądowe nieustatkowanie sprawia, że czuję się ciut nierzeczywiście. Nadrealnie, gdy za mostkiem wyrasta drzewo, którego konary zatykają przełyk a drobne gałązki łaskoczą podniebienie. Jestem wtedy zakorzeniona tylko w sobie. Trudno wyobrazić sobie bardziej niepewny, grząski grunt. Bywa też podrealnie, kiedy rozbieram otoczenie z wszystkiego, co normalnie rozmywa się w sprzecznościach i dwuznacznościach. Przepuszczam przez siebie świat na taśmie czasu, pozwalając sobie na zupełną obojętność. Nie jestem zdolna do przeniknięcia przez powierzchnię zdarzeń. Mentalnie leżę w wilgotnej piwnicy z twarzą przyciśniętą do błotnistego gruntu. Nie widzę brudu, nie czuję smrodu, do którego można się przyzwyczaić. Niby coś istnieje w pobliżu, ale okolica szybko się wypłaszcza, ściany zatapiają się w podłodze, a sufit i podłoże scalają się, o dziwo nie miażdżąc mnie przy tym. Przez chwilę mam poczucie własnej niematerialności, ale tak naprawdę też poddaję się wymiarowej redukcji. Więcej! To ja jestem jej przyczyną i poprzez postrzeganie ciągnę za sobą pobliski świat.
Nie potrafię ustalić, kiedy ostatnio było zwyczajnie - realnie.
Chyba zapomniałam, jak wierzy się w prawdziwość świata.

martwe drzewa i igły


Twarde, gładkie drewno pod palcami. Wspomnienie żywych drzew i lekko wyczuwalny oddech lasu. Drzwi. Za drzwiami tajemnica. Pulsuje, doprowadzając powierzchnię do drżenia. Falujące słoje miękko łaszą się do myśli, pieszczą pragnienia, hipnotyzują ostrożność. Resztki niepewności ulatują.
Znaleźć się po drugiej stronie... Choć od zewnątrz  brakuje klamki, a żaden klucz do zamka nie pasuje, jest metoda. Chwilowe rozbicie litego drewna na niezliczoną ilość drobniuteńkich drzazg umożliwiłoby przejście. Igiełki atomowej wielkości przeniknęłyby ciało. Ciało przeniknęłoby przez materię. Kiedyś wierzyłam, że ból rozbity na tysiące ukłuć jest ceną, jaką płaci się za dotknięcie ukrytego.
O ile łatwiej byłoby, gdyby ktoś po prostu otworzył drzwi od wewnątrz.

iluzjon


Okłamują mnie zmysły. Mózg łże jak z nut.
Musisz wierzyć w złudzenia. Słyszysz? Musisz-wierzyć-w złudzenia.

Wokół kostek wiją się płowe węże. Grzechocze pęk bransoletek. Bluszcz biologii. Kajdany kultury. Piętno zniewolenia, bez którego byłabyś nikim. Bez murów więzienia ograniczających wzrost, zapoczątkowujących zwyrodnienia można mówić tylko o bezkształtnej masie - czy to materii, czy zezwierzęcenia.

smużenie


Na tle błękitu wiruje biały puch. Pół nocy rozrywałam na strzępy chmury, żeby mógł posypać się z nieba. Nikt mi teraz nie wmówi, że rozpoczął się okres pylenia topoli. Popatrzę w niebo jeszcze chwilkę, jeszcze przez dwa trzy łyki kawy.
Dobrze mi. Pomyślałam nawet, że tu i teraz jestem szczęśliwa. Ale nie. Jestem zadowolona. Obudziłam się w morzu światła. Na tyle wcześnie, by główny dopływ wlewał się do łóżka pod ostrym kątem. Przez siedem minut rozciągniętych między uśmiechem, który sympatyczni Włosi zamienili w dźwięk, pławiłam się w cieple i jasności.
Nigdzie nie idę. Cztery godziny temu poszłam spać. Spierdalaj. Tu się robi takie fajne wgłębienie. I jeszcze ta śmieszna fałdka prześcieradła, i zafalowanie miękkości, które sprawia, że w poduszce można się zatopić. I udusić dzień, jeśli ostatecznie nie uda się wynurzyć.
Wstrzykując poranną porcję endorfin, skropiłam się soczystą zielenią traw i zapachem mokrej ziemi. Nasyciłam tak bardzo słońcem świecącym prosto w twarz, że podpaliły się od tego płuca. Dzień dobry moje ciało. Nienawidzę cię! Ja też cię kocham.
Zmęczenie oczyszcza myśli. Codziennie usiłuję potwierdzić, że nie próbuję już od siebie uciec. Codziennie sprawdzam aktualność płynnego poczucia spójności zbudowanego na fundamencie kontrastów i sprzeczności. Codziennie wydaje mi się, że mogłabym po prostu żyć, celebrując chwilę i codziennie przekonuję się, że się mylę. Nie potrafię bez przerwy rezonować z rzeczywistością. Gdy próbuję, od razu pojawia się ciężki, betonowy spokój. A ja muszę gdzieś biec, szybko i lekko, muszę odczuwać niepewność. Z utęsknieniem czekam, aż rozedrze mnie od środka pierwsze lepsze piekło.
Kończy się moja ostania chwila na wyspie harmonijnej bieli. Podwijam nogi, by zmieścić się w zanikającej strużce światła. Słońce powędrowało gdzieś na południe. Mija moja ulubiona pora dnia. Pozostaje czekanie na zanurzenie w wieczornej smudze cienia.

lepkość


Oblepione nocą mury podejrzanych zaułków wabią smolistą lepkością. Mam ochotę wtulić w nią twarz, zanurzyć dłonie i scalić się z łapczywie wysysającą światło ciemnością. A jeśli to niemożliwe przynajmniej wtopić się we własny cień iluminacją podzielony na czworo. Rozdwojenie jaźni, rozczworzenie cienia jako elementy przepoczwarzenia istnienia.
Nie mogłaś zmyć z siebie sarkazmu? Zedrzeć cynizmu, nawet obdzierając się ze skóry, ponieważ wrosły zbyt głęboko? Proszę bardzo - oto doświadczasz nowej formy przeobrażenia. Może stadium imago będzie wolne od środowiskowego skażenia.
A tymczasem jeszcze przez kilka chwil oprzyj się pragnieniu wplątania w słodką pajęczynę bezmyślenia.

kolejna odsłona zatrważających konsekwencji przewagi uzależnienia od pisania nad autokrytycyzmem


Wiesz… odwiedziłam kiedyś targowisko dusz. W okolicach każdego większego siedliska człowieka rozumnego można znaleźć takie miejsce. Pełne jest rozchichotanych czartów, żylastych handlarzy o szczurzych twarzach, zabłąkanych, neurotycznych samobójców, śmierci roztańczonych lub z szachami w dłoni, beznamiętnych diabłów, których fizys powleczona jest izolującą warstewką logiki i przewrotności... rodzaj spotkań i typ zawieranych znajomości zależy włącznie od twojej wiary i zabobonności.
Widziałam tam szklane, pięknie wyszlifowane dusze, w których olśniewająco załamywało się światło, a tuż obok dusze gęste i smoliste, łapczywie pożerające każdy kwant połamanego blasku. Znalazłam wiele krystalicznych dusz o regularnych kształtach i ciekawych barwach. Dostrzegłam dusze lśniące metaliczną sterylnością, których właściciele poświęcali całe życie na ich polerowanie, a także dusze wyrzeźbione przez życie w bryłach topornego kamienia. Były również dusze słodkie, lekkie i puszyste jak wata cukrowa, naprzeciw których umieszczono mały stragan wypełniony niebezpiecznymi duszami rozsiewającymi woń  konwalii czy gorzkich migdałów.  Handlarz o poparzonej skórze, pozbawiony dwóch palców u lewej ręki oferował dusze wybuchowe,  zawierające sporą domieszkę prochu strzelniczego. Dalej odkryłam delikatne, jedwabiste dusze wykonane z najlepszych tkanin, ozdobione misternymi wzorami, lecz te miały jedynie przyciągać uwagę. Obok wystawiono masę podartych, wielokrotnie łatanych dusz, ale nawet one znajdowały swoich nabywców.
O ile zdążyłam się zorientować do najrzadszych i najcenniejszych należały dusze tkane z najczarniejszej materii nocy czy szorstkie dusze splatane z warkoczy pustynnego piasku.  Koszmarnie napuszony opis, nawet jak na tamtejsze standardy, ale co zrobić… taka tradycja.
Nie poszłam na targowisko tylko po to, by się rozejrzeć. Chciałam wycenić własną duszę. Znaleźć jakikolwiek punkt odniesienia.
Bo widzisz… mam papierową duszę. I od początku przeczuwałam, że bynajmniej nie jest to papier wartościowy. Nawet na czarnym rynku zużytych dusz nikt nie chciał podać kwoty. Papier uchodzi ledwie za namiastkę ducha. Nie dość dobry nawet do ożywienia golema. Chciano mi nawet sprzedać kilka poślednich, ale za to prawdziwych dusz.
Po powrocie próbowałam arbitralnie nadać znaczenie mojemu pogniecionemu arkuszowi. Najpierw postanowiłam spisać na nim ważne myśli, ale właściwe słowa natychmiast się rozpierzchały. A może, myślałam, nie jest to kwestia braku słów? Golem samodzielnie nie myśli… Bzdura! Mam duszę równie dobrą, jak inne, tylko muszę to pokazać. Tak wpadłam na pomysł nadania mojej duszy kształtu. Wydzierałam równiutkie kawałki i cierpliwie tworzyłam kolejne zagięcia. Niestety koślawe żurawie nie mogły nikomu przynieść szczęścia. Wtedy zrozumiałam, że naturą papieru jest łatwopalność i jednorazowość, więc moim przeznaczeniem musi być pojedynczy, gwałtowny rozbłysk. Wystarczy iskra boża, która wznieci ogień…

I wiesz co? Ostatecznie zadowoliła mnie zwykła zapalniczka.

(Teraz cały mój świat to szklana kula od czasu do czasu potrząsana przez obcych ludzi pragnących zobaczyć wirowanie sztucznego śniegu. Po odstawieniu na półkę płaty ciężko opadają na dno, a ja brodzę w szarzejącym pyle, w mętnym popiele, który dawno temu spadł z cudzego papierosa.)

niech żyje bal!


Cudowny czas kolorowej maskarady! Święto transparentnych twarzy. Treść jest formą, forma treścią. Maska twarzą, a twarz co najwyżej maską pośmiertną.
Skóra uszyta na miarę kostiumu. Umysł dostrojony do woli rozbawionego tłumu. Nic dziwnego, że rola doskonale przylega do ciała i ducha.
Mam świetne przebranie i raz na kilka chwil wiarę, że taniec, i radość, i śmiech mają sens.
Tylko wciąż.. wciąż.. w zakamarkach garderoby gnieździ się chłód. Na lustrach szron, na szybach lód. A przecież prawdziwe światy nie zamarzają.