i wtedy, na schodach, zrozumiałam


Znów. Znów miałam pisać, ale Cortazar wkręcił się dawno dawno temu w spirale myśli i już nie mogę. Jeszcze trochę i przestanę w ogóle czytać. Co tam czytanie! Odetnę się od wszystkich bodźców zewnętrznych i będę tak trwać. Jałowość zamiast rozległej mentalnej obstrukcji.
A jako relikt przeszłości cytacik. Mnie można szukać w pierwszej i trzeciej warstwie słów a także pomiędzy co drugim wersem z wyjątkiem tego, co o mnie traktuje wprost, bez sprytnych uników.

I w ten sposób de feuille en aiguille  myślę o tych wyjątkowych stanach, w których przez chwilę odgaduje się niewidoczne liście i lampy, odczuwa się je w jakimś pozaprze-strzennym powietrzu. To proste: wszelka egzaltacja i wszelka depresja pogrążają mnie w stan sprzyjający
nazwałbym to parawizją
to znaczy (chociaż trudno jest określić znaczenie)
że odczuwam zdolność do wyjścia z siebie po to, ażeby móc się objąć spojrzeniem od zewnątrz albo od wewnątrz, ale na jakimś innym planie,
jakbym był kimś, kto na mnie patrzy
(jeszcze lepiej - bo w rzeczywistości nie widzę się - jakbym był kimś, kto we mnie żyje).
To trwa przez mgnienie, dwa kroki, moment zaczerpnięcia oddechu (czasem przy obudzeniu trwa to trochę dłużej, a wtedy jest to wspaniałe)
i przez tę sekundę wiem, kim jestem, bo znakomicie wiem, kim nie jestem (co później chytrze zapomnę). Ale nie istnieją słowa dla materii oscylującej między słowami a czystą wizją, czymś niby blok oczywistości. Nie sposób zobiektywizować, sprecyzować to, co uchwyciłem w ciągu sekundy, a co było oczywistą nieobecnością czy oczywistym brakiem, chociaż
nie wiadomo czego, co.
Inny sposób sformułowania tego samego: gdy to się zdarza, już nie jestem zwrócony w stronę świata, od siebie ku czemuś drugiemu, lecz na jedną sekundę sam staję się światem, spojrzeniem z boku, kimś, kto na mnie patrzy. Widzę się tak, jak mogą mnie widzieć inni. To nie ma ceny, dlatego trwa zaledwie mgnienie oka. Obserwuję własne ułomności, zauważam wszystko to, czego z powodu nieobecności lub z powodu braku nigdy się w sobie nie widzi. Widzę to, czym nie jestem. Na przykład (choć układam to sobie już po powrocie, jednak wypływa to stamtąd): istnieją olbrzymie przestrzenie, do których nigdy nie dotarłem, a nie można nigdy stać się tym, czego się nie zna. Dzikie pragnienie, aby puścić się pędem, wskoczyć do pociągu, pożreć całego Jouhandeau, umieć po niemiecku, poznać Aurangabad... marne, umiejscowione przykłady, które może mogłyby jednak dać pojęcie (pojęcie?).
Inna próba sformułowania: brak odczuwa się bardziej jako ubóstwo intuicji niż jako zwykły brak doświadczenia. W rzeczywistości niewiele się przejmuję tym, że nie znam całego Jouhandeau, co najwyższej odczuwam pewien smutek, że życie jest zbyt krótkie, aby wszystkie biblioteki etc. Luki w doświadczeniach są nieuniknione, jeżeli czytam Joyce'a automatycznie poświęcam jakąś inną lekturę i na odwrót etc. Uczucie braku ostrzejsze jest w...
To jest trochę tak: istnieją powietrzne linie gdzieś nad twoją głową, poza polem twojego widzenia strefy, na których granicy zatrzymuje się twój wzrok, twój węch, twój smak,
to znaczy, że jesteś ograniczony od zewnątrz,
i nie możesz wykroczyć poza te granice w pojmowaniu, bo ta rzecz, podobnie jak lodowiec, pokazuje ci z siebie tylko cząstkę, podczas gdy olbrzymia reszta jest poza twoim zasięgiem, dlatego zresztą utonął „Titanic”. Hależ Holiveira, co za horrendalna hinterpretacja... (...)
Człowiek żyje przeświadczony, że nie umknie mu nic interesującego, aż do chwili gdy jakieś drobne przesunięcie ukaże mu na przeciąg sekundy, niestety nie pozostawiając czasu na zrozumienie, o co chodzi,
ukaże mu jego rozczłonkowane ja, jego nieregularne nibynóżki
podejrzenie, że tam dalej, gdzie teraz widzę tylko przejrzyste powietrze,
albo w tym braku decyzji, na rozdrożu wyboru
w reszcie rzeczywistości, o której nie wiem nic
sam siebie daremnie oczekuję.


Julio Cortazar: "Gra w klasy"

Oczywiście żartowałam. (słowa od 19-43 +/- 3 słowa; błąd nie do zaakceptowania)
A mnie, jak powszechnie wiadomo, nie ma.
Tadam!

pętelka


Nieważny Cortazar. Nieważny hekletyczny, horbitujący na horyzoncie zdarzeń Julio. Nieważny horrendalnie hinterpretujący Holiveira humanitarnie hamujący hordy himpulsów helektrycznych hodowanych hukradkiem. Obecnie jestem skłonna stwierdzić, że hamowanie doprowadzi do powstania nowego blasku. Pozostaje czekać aż zaśmiecę firmament światłem odbitym cudzej katastrofy nuklearnej.
Czy tylko ja uważam, że jako dzisiaj, hosiemnastego, tak i jutro "p" jest bardziej hodpowiednie od pretensjonalnego "h"? Bo pobudzenie, potencja, paranoja, parasomnia i pieszczota, miast histeryczki, heretyczki, harpii, howcy i humanistki. Ważne "p", bo prawda, pismo i postęp. Powszechne, bo powrót, pamięć i przeszłość. Pieprzyć harmonię, hałas horaz harmider.
Tak, tak. Rozgościłam się w chaotycznych słowach. Usiadłam wygodnie w ogromnym czerwonym fotelu ustawionym w środku akolorowego, lśniąco-białego sześcianu. Wystarczy, że wyciągnę dłoń a ściany po kolei wystrzelą w przestrzeń kosmiczną, którą prędko zagracą świetliste owady słów nieopatrznie wypuszczonych z ust.
Czy ktoś zobaczył fotel Morfeusza z "Matrixa"? Gratuluję. Można zgłaszać się po pudełko czekoladek od poniedziałku do piątku w godzinach od 21 do 3 pod adresem saevitia@interia.pl. Wszelkie próby wyłudzenia nagrody są pozbawione sensu. Wystarczy, że spojrzę człowiekowi w oczy, a od razu będę wiedziała, jaki fotel mu się zwizualizował. Pewien Brazylijczyk nazwałby to Darem, ale on jeszcze nie pojmuje, że to tylko przedsmak tańczący na końcu języka.
A propos... Denerwuje mnie język. Drażni i torturuje. Chciałabym się prześlizgnąć pomiędzy słowami srebrnym, gładkim ciałem. Tak, wiem, że znów się zapętliłam. Staję się monotematyczna. Bywam też często monochromatyczna. Jak wtedy, gdy czerń ciała wtapia się w czerwony fotel. Pod odpowiednim kątem wybrana część ciała znika i można dostrzec tylko wycinki konturu kontrastujące z tłem. W pozostałych miejscach wypływam z jednoznaczności.
Takie przedstawienie jest owocem irracjonalnego pragnienia połączenia określoności i nieokreślenia. Gdybym tylko mogła jednocześnie znaleźć kształt, czyli odpowiedzieć na pytanie "kto?" oraz pozostać nieograniczonym. Pełnia też zaczyna się na "p". Przyzwyczajenie niestety również. Można przyzwyczaić się do zawieszenia i niedojrzale trwać w lukach i przerwach.
Przyjemność przepadła, pozostawiając pustkę. Potencjalność próżni pociąga przerysowane postaci mojego pokroju.
To wszystko kwestia wyboru. Braku wyboru jako wyboru. Zysku i straty.
Głupstw i teorii, która jest bez znaczenia.
Dlatego nieważny Cortazar, Oliveira, ja tutaj i ja tam.
Nieprawda.
Bo i teoria, i praktyka, i zmysły, i myśli, i suka logika, i dama logika, i suka wyobraźnia, i dama wyobraźnia, i wypowiedziane, i niewypowiedziane, i wszystko, i nic mają znaczenie.
Bo pełnia.
Bo nienasycenie.
Bo życie.

P.S.
Odkryłam właśnie, że dzisiejszy dzień ma przyporządkowany numer 19.
P.S. 2
Co za horrendalna hiperbolizacja zgodnie z przepisem - zderz dwie irracjonalności i udawaj, że świat jest idealnie dwubiegunowy. A tymczasem nie mogę zamieścić dialogu z samą sobą i wyróżnić wszystkich słabych punktów powyższego rozumowania. Określoność i nieokresloność... Co za koszmarne uproszczenie. Kompromis w bezkompromisowym świecie antagonizmów. Prawie tak śmieszne, jak fałszywe.

.


Saevitia myśli: "napiszę notkę". Jako że Saevitia myśli, to ma co na pisać.
Wariant pierwszy.
Saevitia podchodzi do komputera i stwierdza, że ta myśl już kiedyś była zapisana - nie w tej to w innej formie. Nie ma po co siadać.
Wariant drugi.
Saevitia siada przy włączonym komputerze i stwierdza, że ta myśl nie jest wcale odkrywcza - nie dość, że już elektryzowała jej prywatne obwody, to zelektryzowała też setki-tysiące-miliardy innych obwodów. Nie ma sensu się nawet logować.
Wariant trzeci.
Saevitia loguje się, widzi białe pole i migający kursor. Myśli. Stwierdza, że sensu brak, ponieważ, nawet jeśli od razu nie ma owej myśli i siebie dość, to chciałaby porozmawiać a nie pisać sobie w eter. Nie będzie ot tak myśli przekształcać w słowa, te w symbole, martwić się ich binarną postacią i świetlnymi podróżami. Saevitia nie ma po co pisać.
Wariant czwarty - powszechnie obserwowany.
Saevitia pisze. Rozcieńcza myśl maksymalnie w słowach i skupia się na przeżyciu i odczuciu. I żuje. I żuje. I żuje. Jak te pieprzone przeżuwacze, ale Saevitia ma  jednokomorowy żoładek i szybko robi się jej niedobrze.
I to jest odpowiedź na pytanie: "dlaczego wciąż to samo i tak samo?"

Przez przypadek wyszła mi część dedykowana, zatem pozdrawiam z tego oto miejsca wielce zaszczytnego i vipowskiego (tuż przy otwartym oknie), z gładkiej powierzchni biurka pomiędzy lampą a parapetem, jeszcze nie wplątana doszczętnie i dożywotnio w kable.

Część druga notki wynikająca z manii prześladowczej au-torki pod hasłem: "Pomiędzy snem i jawą (Zgadnij gdzie to jest, a gdy już znajdziesz, dowiedz się, jak stamtąd wyjść)".

Moja zacna podświadomość zaczęła sobie śmielej poczynać. Miast li tylko przetwarzać, zaczęła stwarzać. Tym razem poczęła postać, której nigdy nie widziałam - ba! - nigdy sobie nawet nie wyobrażałam, a z którą kilka razy zdarzyło mi się porozmawiać w postaci zredukowanej do słów. Pamiętam prawie wszystkie szczegóły snu - począwszy od podróży, przez czytelnię w szpitalu pełną ludzi z komputerami, odblaskowo pomarańczowy notebook, detale wyglądu wspomnianego stwarzanego człeka, po jego utykanie na jedną nogę i pewność, że w tym mają swój udział martwe tkanki i inne wyeksploatowane przeze mnie do cna motywy. Choć pamiętam pierwszy kontakt wzrokowy i do teraz mogę podać zajmowane przez nas współrzędne, nie pamiętam koloru oczu. Nie wiem także, z którą nogą było coś nie w porządku (ale pewnie tak jak u Talleyranda, co niezbicie wynika z sennej logiki). Doskonale też pamiętam oskarżenie rzucone w moją stronę i wściekłość, którą odczuwałam. Furię i wolę walki. Po pierwsze byłam świadoma źródła  ułomności tego człowieka, co wyraźnie go oburzało. Po drugie oskarżył mnie o zniszczenie czegoś najcenniejszego. Twierdził, że bezpośrednio przyczyniałam się do rozpadu i upadku. Jak zresztą całe moje pokolenie. Zarzut z ust człowieka, który jest zaledwie kilka lat starszy ode mnie! Pamiętam bunt, który się we mnie obudził - wszystkie resztki młodzieńczego sprzeciwu, które w sobie znalazłam zostały zmobilizowane.
Tylko że wtedy już staliśmy na schodach świątyni - gmachu potężnego i czczonego przez wielu od tysiącleci. Kiedy znalazłam się w środku, stanęłam na skarpie. Wokół mnie waliły się mury a pode mną, w dole, po gruzie kroczył rozedrgany, rudoczerwony, płonący golem pozbawiony głowy, rąk i części klatki piersiowej. To stworzenie było humanoidalnym budynkiem naszpikowanym podrapanymi drzwiami wypadającymi z zawiasów i oknami z powybijanymi szybami. Chwiał się na kruchych nogach, ale nadal kroczył, nieustannie wibrując i wzburzając powietrze ognistymi odblaskami. Gdzieś w tle zamigotały zwłoki podobnego stworzenia. Wszystko utrzymane było w ciemnej kolorystyce rozjaśnianej wyłącznie krwawym blaskiem. Wzbudzone zostały odpowiednie skojarzenia - tak ludzie od wieków przedstawiali piekło. Pamiętam fakturę gleby, na której stałam i asymetryczne nogi golema, które z każdą chwilą stawały się coraz cieńsze. Widok był przerażający i zachwycający zarazem. Zachwyt napawał mnie wstydem, ale nie mogłam go z siebie wydrzeć. Żal i zachwyt. Nierozłączne.
Kiedy stamtąd wyszłam, znajomy nieznajomy czekał na schodach. Oboje czuliśmy, że symbol jeszcze trwa. A ja z jedyną w swoim rodzaju senną pewnością wiedziałam, że już wkrótce upadnie i roztrzaska się na gruzach świątyni i szczątkach innych.
I wtedy, na schodach, zrozumiałam.

Tę część, wzorem poprzedniej, również zadedykuję. Tym razem osobie, która obwiniła mnie o spory kawał zła tego świata. Za okoliczność łagodzącą można uznać to, że od początku do końca ta postać była wytworem mojej psychiki. Nie licząc impulsu... Niech usprawiedliwieniem będzie również fakt, że oskarżający miał rację.
Czy można znieść odpowiedzialności za rozpad? Tutaj wysoki sąd zasiadający na najwyższej skarpie w najwyższej ze świątyń nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących.
Ale czy można znieść...?

Unosi kieliszek w geście pozdrowienia z blatu tego samego biurka.

gęste słowa

masquerade

nienasycenie


Przeklęte poczucie nienasycenia! Czuję je na języku, na skórze, pod czerwonymi paznokciami, w arteriach, w kanale kręgowym, pod powiekami, w skrzyżowaniu nerwu wzrokowego i w hipokampie. Czuję w każdej komórce mojego ciała. Czuję, że każda myśl jest nim skażona. Nienasycenie. Potrzeba nieogarniętej pełni. Nieustanne szarpnięcia...
Gdy wejdę w siebie dostatecznie głęboko, wiem, że to jedyny warunek mojego przetrwania. A wcześniejsze "czuję" ma w sobie również to "wiem", ale ukryte w powłoce intuicji, w której trzeba zanurzyć włókienka świadomości. Wiem.
*
Zaczynam topić autocenzora w rzece brudnej krwi. Trzymam go za kark i nie puszczę. Nie tym razem.
Zeskrobię i utopię.
*
Wiem.
Dzięki temu żyję. Kolejne szarpnięcia. Dłoń obejmująca serce i ściskająca je wtedy, gdy to najbardziej potrzebne.
Ale to tylko skrawek prawdy. Władam tasakiem jakby był małym, poręcznym skalpelem i odcinam mięso moich myśli z zaskakującą precyzją. Z czasem coraz mniejsze kawałki i pakowane w coraz wymyślniejszy papier. Może nikt nie zauważy, że to śmierdzące mięso.
*
Zaciskam palce na oślizgłej skórze wbrew wszystkiemu. To stworzenie też walczy o przetrwanie. Może nasze.
Za chwilę przestanie się wyrywać. Na pewno...
*
I w tym właśnie tkwi problem. W zakłamaniu. W takim fałszu nie można osiągnąć pełni, więc zaczynam ignorować poczucie nienasycenia, gdy styka się ono z innym systemem obronnym. Chwiejna równowaga między przetrwaniem i przetrwaniem, między śmiercią i śmiercią zostaje zachowana.
Gdyby istniała możliwość otworzenia przed kimś pełni świadomości, pewnie bym z niej nie skorzystała. Nikogo nie wpuściłabym do mojego umysłu. To chyba znaczy, że nie chcę być sobą i odrzucam szansę bycia prawdziwą. Okazuje się, że jestem zakłamaną suką. Nie godzę się w pełni na maksymalne odarcie treści z form. Nie totalnie..., ale gdybym mogła ukazać siebie wybiórczo... byłoby to moje zbawienie. Podróż z myślą. Pędzić siecią skojarzeń, rozdzielać na każdym możliwym rozgałęzieniu, pokazać wszystkie powiązania! Wygenerować w czyimś umyśle odcienie smaków i zapachów, doskonale przedstawić wyobrażenia... Pozwolić drugiemu człowiekowi zanurzyć się w hipertekstualności myśli. Rozciągnąć go i ukrzyżować na tej wielowymiarowej siatce. Dzielić i scalać! Coś nieprawdopodobnego.
Obawiam się jednak, że to mogłoby się nie udać. Zbyt wiele strachu i potrzeby chronienia wyodrębnionych składowisk śmieci, które są tylko moje. Nie mam ochoty obnażać wszystkich moich trupów i trucheł w różnych stadiach rozkładu. Nie chcę też, by ktoś zarzygał mi wnętrze. Dość tam metafizycznych wydzielin mojego umysłu.
*
Nie oddycha.
Można wyjąć dłonie ze ścieku.
*
To wcale nie jest obrzydliwe. Owszem, dla kogoś przesadnie moralnego (czyt. dla kogoś, u kogo obróbka etyczna nie pojawia się na samym końcu i nie jest tylko ostatecznym szlifem) wszystko mogłoby trącić zgnilizną zachowaną przeze mnie na potrzeby analizy. Dla siebie chciałabym jednak zachować prymitywne podejście, którego nie mogę wyeliminować. Niskie i powszechne. To najbardziej drażni i irytuje, a nie daje się wyplenić. Tak naprawdę nie chcę się pozbywać prymitywnych odruchów, żeby nie stracić na ogólności. Tutaj też tkwi duży problem... Trudno być wyrazistą i określoną, jednocześnie nie tracąc ogólnego oglądu. Nie można być czymś i wszystkim, jedynie wszystkim i niczym, co mnie nie satysfakcjonuje. Nie i koniec.
Cechą mojej osobowości jest niedokończenie. Gdybym się względnie ukształtowała, mogłabym utracić palące poczucie nienasycenia, ale to tylko efekt uboczny i czerwona lampka kontrolna. Po prostu nie można ot tak amputować fragmentu tożsamości. Przestać wchłaniać rzeczywistość, wgryzać się w świat. Nawet jeśli to niedojrzałe. To tylko przymiotniki.
Inne pytanie, na które mimo wszystko chyba chciałabym znać odpowiedź... Jak daleko jestem w stanie się posunąć, by przetrwać? I czy tak naprawdę mi na tym zależy?
Ile razy już pisałam, że mam zaburzony instynkt samozachowawczy, ale ja go po prostu czasami ignoruję. Czuję jednak, że ta zwierzęca część mnie jest bardzo silna. Po prostu instynkt niezależny od świadomości i błyskawiczny. Czasami pomrukuje i wiem, że nie zasypia. Jestem też pewna, że, gdy to konieczne, działa bezbłednie. I jest to inny rodzaj prymitywizmu pozbawiony znamion intelektualizmu. Nie, instynkt nie jest prymitywny. Jest po prostu pierwotny. Czy racjonalność go zabija? Mam nadzieję, że mogą się uzpupełniać, bo lubię obie strony.
*
Idę umyć ręce.

***
Gdzieś tam głęboko błąka się błagalna myśl... może to nieprawda, że zaspokojenie pragnienia nie jest potrzebne..., że wystarczy samo poczucie nienasycenia... I to wcale nie jest wyparcie! To nie może być wyparcie!
To nieprawda.
Tylko co z tym zrobisz?