pomimo


Wszystkie powierzchnie pokryte zimnym srebrem: gałązki drzew powleczone chłodem, niebo zasnute mgiełką złożoną z mikroskopijnych, ostrych igiełek, nawet tafla myśli nieubłaganie wygładza się obciążona gęstniejącą metalicznością.
Zaczęło się niewinnie - od oszronionych ust o poranku. Każde z trudem formułowane słowo złowieszczo bezdźwięczało pustką, ale to w ciągu dnia mogłoby się zmienić. Czasami udaje się wypełnić treścią post factum, niekiedy można zetrzeć kryształki lodu i po prostu zapomnieć. Drobiazg niewarty uwagi, gdyby nie dzisiejsza gwałtowność rozprzestrzeniania. Stalowoszara maź rozpełzła się po całym ciele i wypełniła stawy, spłynęła wzdłuż kości. Teraz powoli zastyga.
Dlaczego?
Posegregowane dążenia uformowały się w równiutkie paczuszki. Z poglądów wyrosły zgrabniutkie zikkuraty z rozbudowaną wewnętrzną siecią korytarzy i skrótów, by możliwe było bezproblemowe dotarcie do dowolnego punktu. W każdej chwili można wejść do magazynu, zetrzeć kurz w dyskusji i wyjść. Nawet nie trzaskam już drzwiami.
Doprawdy?
Jeden krok dalej w złudzenie. Grzyb na ścianach, posadzka popękana, gnijące fundamenty. Idę po kostkach, które zaczynają uciekać spod stóp, ściany rozpadają się. Paczki są pustą dekoracją, zikkuraty tekturową makietą.
Jeszcze głębiej przez gęstniejący metal, choć żar zaczyna wypalać gardło. Pomimo.
Nie ma pomieszczeń. Nie ma modeli. Nie ma stęchlizny i rozkładu.
Tylko przestrzeń falująca głębokimi barwami. Czerwień. Później ciemny błękit po przeskoczeniu prawie całego widma. Łagodne przejście przez indygo do oberżynowego fioletu. Kolejność przenikania jest niemożliwa do przewidzenia. Gdzieniegdzie w rozedrganej masie kolorów pojawiają się rozbłyski, z których wystrzeliwują świetliste nitki tworzące mniej lub bardziej skomplikowane konfiguracje. Najciekawsze są wtedy, gdy powstają z kilku wybuchów różnego pochodzenia - na przykład tych srebrzyście zewnętrznych i świetliście wewnętrznych. Myśli, emocje, pragnienia, spotkania, wspomnienia, wszystkie zmiany i statyczności, najdrobniejsze znaczenia zaznaczają swoje miejsce w fluktuującej czasoprzestrzeni umysłu. Kojący widok niespodziewanego.
Czy można wyodrębnić z tego jakiś ład? Odpowiedź wypływa naturalnie.

Szron zdarty gwałtownie szarpnięciem czerwieni.
Srebro starte łagodnie błękitem.
Jestem w.

amarantowe pręty


Zaszczute zwierzątko opiera głowę o chłodne pręty klatki. Jednocześnie jego serce zwalnia uścisk niepokoju i nieco rozluźnione chowa się w bezpiecznej odległości od chwiejnego rusztowania klatki piersiowej. Krew lepkim od zmęczenia językiem zlizuje z nadnerczy ostatnią, symboliczną porcję adrenaliny.
Poddańczy spokój.

[Zwierzę zastygło skulone w rogu. W kolejnych godzinach obserwacji nie zauważono nawet najmniejszych zmian w zachowaniu.]

Myśli sączą się leniwie, odciskając swój ślad w wewnętrznej fakturze powiek. Są zbyt gęste, by przeniknąć przez mikroskopijną szczelinę otoczoną palisadą rzęs. Kleista maź po pewnym czasie wypełnia całe wnętrze czaszki, przesiąka przez każdy milimetr sześcienny tkanki i zaczyna nadżerać brzeg świadomości. Z plątaniny myśli wyłania się jedna myśl przewodnia, z której formuje się smukła iglica. Ostro zakończona igiełka wbija się w nadtrawione krawędzie i przenika do głębi umysłu.

[Nastąpił symultaniczny skurcz wszystkich mięśni szkieletowych, który prawie natychmiast ustąpił]

Spokój i pewność.
Uderzenie.

[...]

powieszona na pętli własnych marzeń


Na początku było słowo i to ono zrodziło we śnie obraz lecącej strzały.
Kontekst wyparował. Poprzednie historie wyblakły. Zostały jedynie proste, naładowane treścią słowa, które wymieniono mimochodem na granicy dwóch marzeń sennych.
Dwustronne kocham.
Minęły się.
Strzały niezsynchronizowane w czasie. Strzały z dwóch różnych przestrzeni. Strzały podporządkowane innym prawom.
Jedna wbija się w jasny, popielaty piasek. Grot rozpryskuje drobinki. Pokrywa je głęboką czerwienią. Nieregularne kręgi szarości wokół strzały rdzewieją. Kolor rozlewa się leniwie, z brakiem pośpiechu charaktersytycznym dla ostateczności.
Druga przebija poplamione słońcem listowie leśnych drzew. Na tle podświetlonego zielonkawymi iluminacjami nieba przeszywa rześkie powietrze poranka i zanurza się w miękkiej, wilgotnej od rosy ziemi.
Tak daleko.
A w tle podświadomości dostrzegam nadtopiony żarem zarys trzeciej strzały odbitej od rozgrzanego słońcem asfaltu.
Trzecia strzała...
Dziwne.

W ciągu dnia za zasłonką z cieniutkiej, bezbarwnej gazy, gdzie dzisiaj skryła się cała pozarzeczywistość, niespiesznie płynie strzała.

pierwsza druga trzecia pierwsza druga trzecia pierwsza druga trzecia pierwsza druga trzecia
(kto mówi stop?)

Cień mojego snu rzuca długie spojrzenia jawie. Kusi ją pozorną zwiewnością i lekkością. Woła, szepcze, śpiewa. Gdy spoglądam kątem oka w lewo, mknie. Kiedy odwracam wzork, szumi w ścianach mojej czaszki, zasnuwając myśli mgiełką nietrzeźwości.
Idę w dzień. Strzała towarzyszy każdemu mojemu krokowi. Nie uwolnię się dziś od niej. Wiem. Związał nas paradoks Zenona. Infinitezymalnie małe węzełki gnieżdżą się w pęczkach żył. Tam właśnie przebiega główny splot łączący mnie ze światem zza kotary. Nie do rozplątania w czasie jawy, bo życie gubi się w nieskończonościach.