ostatnia

.

przedostatnia


Ostatnia notka w roku powinna osiągać maksymalną kondensację. Powinna aspirować do miana osobliwości poprzez dążenie do nieskończonej gęstości.
Ostatnia notka powinna ociekać treścią jak ludzkie płuca dopiero co wyjęte ze słoja z formaliną, jak napęczniała od soku pomarańcza po draśnięciu napiętej błonki.
Ostatnia notka powinna być jak ostatni kadr tuż przed eksplozją.

'''


Pijane cienie tańczą na ścianach jaskini. Orgie, wino i ciężka muzyka podzwaniających kajdan.
A później jakiś kretyn wychodzi na zewnątrz, ślepnie, wraca jako proroko-rzekomo-zof i wyciąga wszystkich na zewnątrz. Chodźcie, mówi, tam jest prawdziwy świat. Ludziom się wydaje, że chcą prawdy, ale to wciąż za mało, by odciąć sobie nogę, choć widzieli już film instruktażowy. Z oczu zofa wysuwają łebki dwa węże i rytmicznie kołysząc się, wysykują stare bajki o wszechwiedzy i omnipotencji.
Piły w dłonie i do dzieła. Przezornie nikt nie słucha kobiet, bo wiadomo od zarania dziejów, że to zaraza i nieszczęście, tfu, na psa urok.
Pandora z natury nieśmiała dłubie cichutko przy zamku kajdan. Smutno jej, bo zapomniano, że ma wszystkie potrzebne klucze.
Ślepiec wrzeszczy, że za prawdę płaci się krwią, ale tego warte jest życie. Wyległy więc kaleki, znacząc drogę jak pocięte ślimaki. Dochodzą do skraju jaskini a tam niebieski ekran. Nikt nawet nie zadbał o porządną otchłań lub oślepiające światło. Krew z odciętych kończyn kapie na błękitne tła, a z oddali niesie się potężny krzyk, że ekran jest upierdolony i żąda rurki z kremem.  Lud jaskini się wścieka, zof się broni, że nie
wiedział, bo oczy wcześniej stracił, przewracając się na załamku skalnym. "Co za sierota", myśli Pandora", odchodząc w błękitną dal. Za trzy dni podpisze świetny kontrakt, jako że zapotrzebowanie na femme fatale w filmach nigdy nie osłabnie.
Ludzkie stadło umiera powoli, ale umrzeć nie może. Nadlatuje gigantyczny akordeon i pożera części ciała, które w przeciwieństwie do wątroby nie odrastają, a na koniec tańczy samotnie danse macabre. To takie smutne. Sęp nie wpadł na imprezę. To takie smutne.

śpię.


Śpię na jawie. Śpię w snach.  Nie budzę się. Nie zasypiam.
Prawie nie śnię, nawet wtedy gdy umysł trawi tysiące obrazków. Przecież to nie sny tylko jakieś nieobejrzane seriale lęków i niespełnionych codzienności. Spięcia na obwodzie kalekiej umysłowości. Dlatego ich nie zapamiętuję. Tak na jawie jak i we śnie.

Logika wypasa się na stalowoszarych łąkach. Nie potrzebuję tej suki, zarżnęła mi cichaczem poczucie humoru, które teraz wegetuje jako zombie. Dlatego czarny humor jeszcze się mnie trzyma.

Mówię Wam, że wcale nie jestem inteligentna i nie chcecie wierzyć. To oczywiste, nie możecie się ze mną zgodzić, bo sami wyszlibyście na głupców. Wolicie wyjasniać chwilową słabością lub zasłoną dymną kurtuazji.
Tym, którzy podejrzewają od dawna, jaka jest prawda, przezornie nie mówię, bo przecież samą siebie też kiedyś przekonałam, że nie jest najgorzej, jak na kupę nadgniłego mięsa.

Tymczasem prawda jest taka, że u zarania istnienia opanowałam sztukę sprawiania wrażenia.

łagodna natura


Równie łatwo można poparzyć się gorącem i chłodem.
Jesteś szczęściarą - masz dostęp do obu skrajności. Na ogół zjednoczonych w ambiwalencji.

Odkąd pamiętam towarzyszył mi obraz zamrożonych płomieni. Języków ognia liżących od wewnątrz kryształ lodu. Syczących i wściekłych,
wciskających się lubieżnie w najdrobniejsze pęknięcia. Właśnie w rysach gromadziły się najgęstsze pokłady furii czekające na swoją godzinę.
Spuszczone z łańcucha siały spustoszenie, a później potulnie wracały i łasiły się do nóg. Falą pobudzenia podskórnie wspinały się, oplatały
nadgarstki i szyję, a później gwałtownie wżerały się głęboko w tkanki, zatapiając ciało w eksplozji dreszczy. Nie licząc tych chwil na zewnatrz panował sterylny chłód.

Właściwie niewiele się nie zmieniło.
Może poza tym, że ogień ma tysiące odcieni i odblasków. Czasami ogrzewa się w cieple łagodniejszych uczuć i gładzi policzek opuszkiem szponiastego palca. Poza tym, że zimno niekiedy ulega skropleniu i na skórze osadzają się kropelki.
No i może poza tym, że dzisiaj u podstawy kryształu rozlałabym jeszcze ciekły azot dla lepszego klimatu.

cytaty z przeszłości: część ix-plus-pierwsza


'GOLEM nie posiada, zgodnie z powiedzianym, osobowości ani
charakteru. A właściwie może prokurować sobie dowolną osobowość — przy
kontaktach z ludźmi. Oba powyższe zdania nie wykluczają się nawzajem,
lecz tworzą błędne koło: nie umiemy bowiem rozstrzygnąć dylematu, czy
To, co stwarza różne osobowości, samo jest osobowością? Jakże może być
Kimś (tj. „kimś jedynym”) ten, kto potrafi być Każdym (więc Dowolnym)?
(Według samego GOLEMA zachodzi nie błędne koło, lecz „relatywizacja
pojęcia osobowości”; jest to problem związany z tak zwanym algorytmem
samoopisu, czyli autodeskrypcji, który wtrącił psychologów w głęboką
konfuzję.)'
Stanisław Lem, Golem XIV

.


Teraz, gdy dotknęła ustami pustki, wszystko się zmieni. Wiedziała.
Raz na jakiś czas uzyskiwała dostęp do tego rodzaju wiedzy - na granicy objawienia i intuicji. Jakby przeświadczenie o prawdziwości i niezachwiana pewność miały źródło nie tylko w niej, ale częściowo pochodziły z zewnątrz. Wyrastały z odległej przeszłości i potężnymi w swej eteryczności konarami sięgały głęboko w przestrzeń umysłów zaistniałych i istniejących, a młodymi pędami dotykały zamkamarków rozchwianej przyszłości.

garść notek nadgryzionych przez jesienne mole


**
Bohater szczęśliwy od tragicznego różni się kolorem parasola.

**
Alicja przyjrzała się strukturze rzeczywistości. Postrzegała świat tak jak każdy człowiek - jako świat częstotliwości: świat spojrzeń, świat dźwięków, świat drobin zapachu, świat rozchodzących się zaburzeń. Tego dnia Alicja dostrzegła wreszcie struny. Widziała tylko te, które mogła zobaczyć poprzez to, kim była. Wyczuła częstotliwość drgań swojego wycinka czasoprzestrzeni. Już wiedziała, już czuła, jak konstruktywnie interferować.

**
Alicja wyszła w  świat, nucąc wesoło piosenkę o podrzynaniu gardła. Rozłożyła ogromny, żółty parasol i zaczęła przeskakiwać kałuże. Nie można wpaść w kałużę! Każda z nich jest mętnym zwierciadłem, a Alicji było wyjątkowo dobrze w tej rzeczywistości, ponieważ było jej dobrze w sobie.

**
Każde przebudzenie Alicji wiązało się z kolejnymi odkryciami. Alicja zrozumiała, że poczucie zagubienia jest ceną, którą płaci się za swobodne egzystowanie w kilku rzeczywistościach. Przestała szukać dla siebie kontekstu. Jej stan naturalnie był nieustalony, choć ograniczony wieloma regułami. Czysty, jasny układ, dopóki nie odkrywało się niespodziewanie, że niektóre z zasad nie obowiązują lub są spontanicznie łamane. Przeróżne wydarzenia wprawdzie ustalały stan Alicji, ale po chwili wszystko zaczynało ponownie wirować w szaleństwie.

**

)(


Powtarzam jak zaklęcie -

Jestem czymś więcej, niż tylko przejawem.

tańczące cienie


Zgasnąć i co? Zachodzić cieniem a później zostawiać smolisty ślad na wspomnieniu śniegu? Nie może być.
Uruchomił się dobrze znany tryb pracy reaktora jądrowego. W kompletnym chaosie i zabieganiu od dwóch dni pisałam w swojej głowie, ale nie miałam czasu przelewać nakręconego bełkotu przez opuszki palców. Teraz nie ma już sensu odtwarzać.
Najważniejsze, że mam stosik atomowy wprowadzający w stan hiperpobudzenia i niepoprawnej radości. 
Wprawdzie gdzieś tam w środku mnie zostało błotniste bajorko. Znalazło nawet odbicie na zewnątrz, odkąd pogoda konformistycznie dostosowała się do wewnętrznego klimatu. Tylko jakoś nie potrafię się tym martwić.
Rozwiesiłam liany nad bagnem, przystroiłam spróchniałym drewnem, żeby świeciło w nocy, rozrzuciłam gdzie popadnie błędne ogniki. 
Pięknie jest.
Tańczą cienie! Tańczą cienie!

Ernest Bryll - "Boże Narodzenie"


Podaj mi rękę. Tylko tyle mamy
Ciepła co w sobie jak kubek podamy
Z wrzącą herbatą. Zapal jakieś słowo
A ja zapalę inne jak lampę naftową
Może ten mróz podniebny jakoś przeczekamy
Podniosę lampę, zobaczę - a może
Ktoś jeszcze obok czuwa choć go nie widzimy
Może ten blask mu usta zamknięte otworzy
I powie: Obok nas czuwają inni.

Zaszeptaj. Niech odszepcą. Krzyknij. Niech odkrzykną.
Popatrzmy dobrze w tę noc trzaskającą
Podnieśmy płomyk niech wszyscy przeliczą
Ilu nas jest...

###


- Ma pani ogień?
- Nie. Jestem wypalona.
- A myślałem, że rude są ogniste.
- To sztuczny ogień i przy okazji sztuczna inteligencja.

zamrożony nieporządek spojrzenia (niemędrca szklane oko)


Mierzę świat przezroczystym spojrzeniem.  Prześwietlone przedmioty i krajobrazy odsyłam karnie na krańce percepcji.
Patrzę poprzez.
Od intensywności szklistego zapatrzenia zaczynam chorować na przenikanie.
Przenikam przez lepkie szyby separujące od rzeczywistości, przez zataczające się ściany skrywające ludzkie niezrozumienia i małości. Chcąc oddalić się od cudzych emocji, kucam w sobie i obejmuję kolana ramionami. Niestety przez siebie też przenikam i wypadam z kadłubka oswojonej samotności.
Palce u nóg zatapiają się w dywanie jak w piasku. Coraz głębiej i głębiej, aż znikają całe stopy. Później już leci szybko. Spadam przez podłogi błyskawicznie przechodzące w sufity. Mijam piwnice, fundamenty, pokłady skał i ziemi.
Ostatecznie wnikam do cieplutkiego jądra Ziemi i otulam się magnetyczną kołderką ruchu.
Sen wprasza się do głowy, gdy pływam w falującej, słodkiej masie - melasie domniemań. Ciało powolutku się topi. Komórki ześlizgują się warstwa po warstwie i rozpływają w zmyślonej bezmyślności.

kres za kotarą obojętności


Doszłam do kresu możliwości.

Z braku lepszych pomysłów jeszcze rzucam się w nieustalenie, ale nawet ono się utrwala i zamyka mnie w klatce zamrożonej amorficzności. Palcami błądzę po szkle, ustalając granice więzienia. Jego ściany delikatnie falują i odkształcają się pod wpływem dotyku. Gdy wbijam paznokcie, drżą, jakby miały łaskotki, ale nie pozwalają przeniknąć na drugą stronę. Żadne uderzenie nie pomoże przy takim połączeniu wytrzymałości i elastyczności. Wiem z góry, ale i tak walę pięścią z bezsilności. Szkło chichocze i czerwieni się gdzieniegdzie, ukazując odbicie mojej złości.
Później na chwilę zamiera. Wstrzymuję oddech wobec narastającej ciszy bezruchu.
Zauważam na szybie maleńką plamkę szarości. Już czuję, co się stanie, ale i tak próbuję ją jeszcze szybko zdrapać. Ślad bezbarwności rozrasta się i wszystko zalewa fala zmętnienia.
W środku nie ma przestrzeni. Nie ma nieba. Nie ma słońca, barw, dnia, nocy, ludzi, zdarzeń, wrażeń. Nic nie ma.
Siadam po turecku mniej więcej w centrum klatki. W srebrnej poświacie dostrzegam, że skórę mam powleczoną szkłem.
Szklaną dłonią sięgam do szklanego policzka. Szklanym językiem badam obojętny chłód szklanych ust. Szklane powieki rozprowadzają na powierzchni szklanych oczu cieniutką, ochronną warstewką szklanych łez. Mruganie sprawia, że szklane rzęsy cichutko podzwaniają, gdy o siebie uderzają.

Nie dziwię się. Stąd pewność, że osiągnęłam już kres możliwości.

notatka o końcu świata


Śniło mi się doniesienie o końcu świata.

Na dworze był lekki mróz a pod butami cichutko skrzypiał ubity śnieg. Zmrożony na tyle, że obcasy właściwie się w niego nie wbijały.
Nie zostawiwszy po drodze żadnego znaczącego śladu, stanęłam przed drewnianymi drzwiami samotnej gospody i rzuciłam okiem na przymocowany do nich kawałek pergaminu.

Notatka prasowa o końcu świata.

Bez emocji przeczytałam, kiedy nastąpił i co się stało.
A później przewinęłam stronę i przeczytałam kilka komentarzy. Wszystkie idiotyczne, niektóre z pretensjami, że przebieg był niezgodny z zapowiedziami.

Mam złe wieści.
Przeżyli głupcy i niezorientowani.

metafizyka fizjologiczna


dopadał mnie dawniej niepokój iście metafizyczny!
gnieździł się w klatce piersiowej
wibrował w myślach
ciążył i drażnił
a ja
         przepojona filozofią i poezją,
         upita słowami i odrealnionymi filmowymi obrazami,
         pobudzona dyskusjami i ideami
drżałam i szukałam przyczyn
aż odkryłam, że niepokój wywołuje tachykardia
o proweniencji iście fizycznej, by nie rzec wprost fizjologicznej

z radykalnością właściwą biblijnym przykazom
pozbyłam się narządów odpowiedzialnych za łomotanie

jednak
czasami wciąż się zastanawiam
czy poprawa jest wynikiem
braku serca
czy tarczycy

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

a ostatnio
deliberuję sobie, ukryta głębiej pod warstawami mrozu, muzyki, ubrań i tkanek, jak daleko posunęłabym się w odciananiu członków sprawiających kłopoty

przecież
                  różne takie wżerają się w mózg
                                                                                 - myśli

- śliskie robaczki usłużnie spulchniające glebę wyobraźni
tłuściutkie, śliczne i liczne
tylko dlaczego mają takie wielkie ZĘBY!

pakietu cytatów z przeszłości nie wyplenisz z pamięci, chyba że razem z pamięcią

         Nasionko pewnej wiedzy, które mimochodem
         światło biegnące przez nas sieje na pożywce
         gliwiejącego mózgu, rozrasta się w obłęd*


Powiedz, moja droga, co zrobisz, gdy szaro-biała masa zgliwieje doszczętnie? Gdy przerosną ją mgliste pasma obłędu?
Równie radykalnie oderżniesz siebie od kalekiego jestestwa?
Pozbawiona pewności, która część to ty... zniszczysz czy zachowasz obie?

______________________
*Rafał Wojaczek, Scherzo

t r z e s z c z ę


Nie przyswajam słów. Nie wchłaniam dźwięków. Nie rejestruję obrazów. Nie potrafię rozmawiać. Nie chcę być z ludźmi. Nie pozwalam na dotyk.
Uwiera mnie krzesło. Przeszkadza chodnik. Odstręcza łóżko. Odpycha wnętrze samochodu. Męczą światła. Mierżą ulice. Brzydzą ciemności. Zgniatają knajpy. Dręczą sklepy. Morzą parki. Krępują kina i absolutnie wszystkie miejsca użyteczności. Nie mogę niczego przełknąć.
Nie umiem zasnąć.

Kładę się płasko na twardej podłodze i czuję, jak włókna ubrań drażnią skórę. Zdarłabym je natychmiast, ale każdy gwałtowny ruch jest wyzwaniem ponad moje możliwości. Poza tym skóra zaraz zaczęłaby miażdżyć wnętrzności.
Leżę więc dalej, na brzuchu z czołem przyciśniętym do grzbietu zimnej dłoni.
Bezmyśleć próbuję, bo myśli napawają mnie obrzydzeniem, ale nie tak łatwo wygrać z przyzwyczajeniem. Żeby zagłuszyć szum ścieków spływających korytarzami świadomości, wsłuchuję się w siebie.

Narasta dźwięk.

Trzeszczę.

Na stykach wszystkich kości.

Szeleszczą

warstwy tkanek
a głębiej
błony lipidowe komórek o wątpliwej użyteczności.

Widzę.

Jestem talią kart, z której wysuwają się blotki. Po chwili okazuje się, że nie zostaje żadna o przyzwoitej wartości.

Drżącymi rękami usiłuję ułożyć rozsypane składniki. Jednocześnie myślę, jakim cudem dawałam się zwieść złudzeniu całości?

Zbieram się z podłogi.

Ręce. Nogi. Głowa. Tułów.
Ciało stoi.
Na jasnym drewnie rozlewa się iryzująca jak benzyna plama umysłu.
Dłonie sięgają po pudełko zapałek. Wyjmują jedną i pocierają o draskę.
Oczy obserwują opadający płomień.
Barwna plama zajmuje się ogniem.
Powieki zaciskają się, ale zamiast oczekiwanej ciemności

ogień
               ogień
                              ogień

~


Odłamki potłuczonych luster sypią się z nieba.
Światy załamują się w drobinkach. Wirują w świetle i opadają na ubity śnieg  jak zimne iskierki.
To jest mój czas.
Moja przestrzeń.
Moja rzeczywistość.

moc


Płatki pociętej bieli. Maleńkie morgensterny wcinające się zimnem w strukturę istnienia. Drżenie roznoszone iskrzącym szlakiem zaskoczenia.
Uwielbiam.
Wprawdzie niczego to nie zmienia, ale ma przez chwilę niewiarygodną siłę rażenia.

abstrahując


Zamorduję Cię kiedyś, wiesz? To nie jest groźba, a czuła obietnica. Rozszarpię własnoręcznie, lecz jeszcze nie dziś. Paznokcie nie są pomalowane pod kolor Twojej krwi. Chyba że masz ciemnobłękitną, ale nawet jeśli tak, to nigdy się nie przyznasz.
Od roku wszystkie zegary stoją, a Ty chcesz chodzić? Mam pamiętać o nakręcaniu i czułym drapaniu pokrętełka, aż koła zębate zadrżą tak nagle, że pójdzie iskra?
Uważaj, bo ja zacznę grzebać, rozkręcać i dłubać.
A każdy kwarcowy zegar, do którego się zbliżę, rozpada się w rękach. Kryształ kwarcu zmienia się w kwarcowy piasek, drwiąc z dalekich wspomnień plaż i mórz. I może kilku muszelek.
Drobinki czasu zaprószają oczy i niepostrzeżenie przechodzimy do teraźniejszości, w której odkrywa się, że to wcale nie piasek. Przecież pochodzenie jest niewymazywalne. Każde mrugnięcie kruszy odłamki lodu ukryte pod powiekami. Łzy to nie łzy, odkąd byle uliczny ekolog może podbiec i zebrać je wszystkie do probówki jako dowód ocieplenia klimatu.
Jakiego ocieplenia?!
Świat naprawdę nie widzi tych lodowych posągów na ulicach? Nie ma ludzi, nie ma zdarzeń, nie ma spotkań. Zostały rzeźby zastygłe w dawnej, zakłamanej świetności na zmrożonej szachownicy powtarzalności.
Nie mogę stworzyć niczego bez iskry inspiracji, więc gram w szachy codzienności. Przesuwam swój pionek do chwili, w której zamarznie ostatnie włókienko emocji stanowiące źródło prymitywnej moralności. Wtedy odstrzelę łeb królowi.

Czego chcesz? Myślobrazu wydartego z najdziwniejszych snów zamiast paczkowanego z rzeźnicką finezją mięsa oczywistości?  Mam nie być świnią? Jeśli posłucham, kogo będę szlachtować w chwilach słabości?

Mam w głowie gliniastą masę wyobrażeń i stare koło garncarskie, które nie wiruje zwyczajnie, a precesuje, żebym podczas tworzenia mogła wyznaczać kierunek istnienia.  Wszystko działa, pędzi, pulsuje potencjalnością i już mam rzeźbić w zaistnieniach i zmyśleniach, gdy spostrzegam, że nie mam dłoni.
Nie ma słownych poruszeń i zajebistości.
Może się ucieszysz, bo nie ma też radości.

Zgodziłabym się z przyjemnością, ale to se ne da.

(Jest jedna metoda, słabo sprawdzona. Daj mi pierwsze zdanie najwyższej jakości a dostaniesz zajebisty tekst.)

(p.s. podążając za kropką, nareszcie znalazłam coś, co chciałabym znaleźć)

zaufanie


Nie ufam swojej wiedzy. Nie ufam swojej pamięci. Coraz więcej informacji sprawdzam. Upewniam się czy dane wygrzebane z odmętów są prawidziwe. Nie pamiętam, by moje przewidywania kiedykolwiek się nie potwierdziły, ale przecież nie ufam pamięci.
Niepokoi mnie brak zaufania do samej siebie w kwestiach ogólnych.
Chociaż doskonale wiem, że to cena, jaką płaci się za znaczną pewność w wybranych dziedzinach.

uprzejmie informuję


"Może dziś sen łaskawie dokuśtyka. A nuż jakiś autor się nad tobą zlitował i wpisał to w fabułę."

Napisano: 'uważajcie, czego sobie życzycie'. Dopisano: 'z uwagi na złośliwość autorów.'

Ziarenko bólu przez dwa tygodnie podlewane zmęczeniem i nieustabilizowaną emocjonalnością wystrzeliłlo, objawiając światu aspiracje bycia silnym, wielkim i na dodatek świadomym dębem. Świat się nie przejął, ja natomiast bardzo, ponieważ do eksplozji doszło w mojej głowie. Wściekła bestia tłukła przez dziesięć godzin w ściany czaszki, coraz bardziej zniecierpliwiona skromnymi rozmiarami ludzkiego mózgu.
Może trwałoby to krócej, gdybym się nie uparła, że zostanę jeszcze na 8 wykładach. Krótkich przecież. Planowo ledwie po pół godziny każdy, więc w praktyce po 45-60 minut, jako że na dyskusję panelową zaproszono samych Polaków. Właściwie było warto, bo na trzech z nich moja świadomość została zaabsorbowana do tego stopnia, że neurony nie miały czasu informować o bólu i nawet oczy mniej łzawiły.
A o godzinie 19, tuż po przekroczeniu progu domu organizm powiedział dość. Zdjęłam płaszcz i buty, padłam na kanapę i zasnęłam. Pojedynczy przebłysk przypomniał jeszcze przed wyłączeniem świadomości o konieczności zmycia makijażu i jakimś prysznicu. Nawet podniosłam głowę, ale wtedy tak łupnęło i pociemniało przed oczami, że na czysto emocjonalnych obwodach przemknęły impulsy, które można przetłumaczyć na język bardziej wysublimowany jako: "kurwa" oraz "pierdolę".
Obudziłam się po ponad 15 godzinach, wciśnięta między gigantyczne poduszki zajmujące połowę dostępnej przestrzeni.
Może ilość snu nie robi wrażenia, ale dla mnie w normalnych warunkach jest ona zabójcza, na szczęście raczej nieosiągalna.

A piszę to wszystko tutaj i do siebie w celu przekazania jednego komunikatu:
Jeśli jeszcze raz dasz się wmanewrować w taki maraton, to zobaczysz co znaczy rozdwojenie jaźni i opór stawiany przez alternatywną osobowość.
Rzekłam.

12:43
(starzeję się, ot co)

przypis do życia


Dzień wyrósł u stóp, jak nieunikniona, ponura konsekwencja nieogarnionej liczby zdarzeń. Pomyśleć, że wszystko zaczęło się, prawdopodobnie, od Wielkiego Wybuchu. A później było już tylko gorzej.*
Poranek wykorzystał dogodną pozycję startową, chwycił za kostki i uśmiechnął się tym uwodzicielsko-drwiącym uśmiechem seryjnych morderców. Nie pozostaje nic innego, jak kopnąć drania w mordę i zająć się sobą.
Ale zaraz, zaraz.. Tak od razu w mordę z samego rana? Zanim człowiek włoży odpowiednie buty?
Coś tu jest bardzo nie w porządku.****
(Bohater przezornie bierze prysznic, skoro wątpliwość została zasiana (por. ****))
- Na pewno nie ma tu żadnych bohaterów.
(Zarówno w fabule jak i poza nią zapada niezręczna cisza.)
Przepraszam, ale jako autor, jestem tu nie tylko od narracji. Dialogi również piszę.
- Ta.. no właśnie widzę. Narracja jest o dupę roztrzaść. Przypisy lepsze, ale nierówne. A przed dialogami brońcie nas bogowie. Niestety wszystko parszywieje, więc zadowolimy się cenzurą.
Nie skomentuję.
- "Stwierdził autor, zaciskając usta." Nie rób tak więcej, bo wyglądasz jak guwernantka na pensji dla panien z dobrego domu kontemplująca obraz 'Srający kot na pustyni'.
Odchodzę. Dalej piszesz siebie sama! Nie życzę sobie, żeby mnie własny wytwór pouczał.
- Nie zostawisz chyba niewolnika bez kajdan. Dzyń, dzyń - wyciągnęła żałośnie ręce, podzwaniając łańcuchami - To trochę dezorientujące, wiesz? Miało cię nie być, a dalej opowiadasz. I nie ma się o co obrażać. Obraz kota jest metaforą życia - każdy ma swoją kuwetę, kupkę gówna i złudzenie, że to znaczy coś więcej. Hm.. Mówisz, że kiepska interpretacja? Ale ma potencjał!
To miała być krótka notka o gniewie.
- Obawiam się, że nic z tego nie wyszło. Na szczęście. Czemu się tak wściekle przyglądasz. Kurze łapki robią się od mrużenia oczu.
Powiem ci co wyszło... Bohater z ustalonych ram fabuły wyszedł! I srający kot!
- Oj, to biedna guwernantka i perski dywan. A przede wszystkim biedny urzeczywistniony, opluty kot. Spójrz prawdzie w oczy: kogo obchodzi gniew i przegryzanie gardła? Na to ostatnie niby miałaś kilka dobrych pomysłów, ale dzisiaj ludzie wolą obejrzeć film Tarantino. Chcą wyobrażeń podanych na tacy, mięsiście ociekających i pachnących równie podejrzanie co perski dywan.
Koniec. Idę spać, a Ty zostajesz tutaj.
- Furia już śpi? Wykorzystaj okazję. Może dziś sen łaskawie dokuśtyka. A nuż jakiś autor się nad tobą zlitował i wpisał to w fabułę.

*Zauważył ktoś, jak maleńkie "prawdopodobnie" rozwala narrację? Człowiek zaczyna pisać, czuje wszechwiedzę rozlewającą się
przyjemnie w opuszkach palców aż tu nagle - ! - prawdo-podobnie.
Ersatz znaczy. Można niby pominąć, ale powiedzmy, że dysk twardy z zapisanym tekstem przetrwa jakieś 3000 lat i stanie się jednym z nielicznych śladów życia starożytnych.** Wtedy będzie wstyd, że się wierzyło w szemrane teorie - różniące się od obecnie obowiązujących szemranych teorii. W ten sposób "prawdopodobnie "staje się absolutnie konieczne. Mało - za przeproszeniem - prawdopodobny rozwój wydarzeń? A gdyby w wyniku końca świata, np. tego za trzy lata lub dowolnego innego, szlag trafił prawie calusieńkią Ziemię? Wtedy zgodnie z wszystkimi prawami wszystkich wszechświatów nieszczęścia zaczną się agregować i biegać stadami. A ja sobie myślę,
że takie małe stadko nie przegalopowałoby obojętnie obok gratki, jaką jest mój dysk twardy. A ten, przygarnięty i zagubiony po drodze, otworzyłby się po kilku tysiącleciach i zdradził tajemnice sympatycznemu archeologowi, którego opis pozwolę sobie pominąć (a nuż poczucie humoru zagubi się gdzieś w czasie końców świata. Koniec świata, nie?).
**Straszna sprawa z tą archeologią przyszłości, gdy sobie człowiek uświadomi, że dziś prawie każdy jest piśmienny! Jeśli zachowają się wyłącznie teksty źródłowe, a słowniki przepadną (por. *), to wątpię by ktokolwiek potrafił odtworzyć zasady ortografii czy poprawnej polszczyzny. "Tó pisze poszłem" - patrz Zdzisław***! Moje pierwsze zdanie w tym dziwnym języku!
***Zdzisław to oczywiście metonimia. (a teraz wracamy grzecznie do trzeciej linijki tekstu)
****Przezornie nie użyto "coś tu śmierdzi". Gdy bohater przebywa w pomieszczeniu sam, owo stwierdzenie, zważywszy na ograniczoną liczbę możliwości, stawia go w dość niezręcznej sytuacji wobec dociekliwego czytelnika.

(~)blog. pl kiedyś pytał, jakie dodatkowe opcje by mnie ukontentowały. Dochodzę do wniosku, że rozbudowany moduł zarządzania przypisami byłby strzałem w dziesiątkę.(~~)
(~~)Albowiem wszystko, co mówię jest dygresją.

hasło na dziś

różowe rękawiczki Baudelaire'a

stwarzanie


Trzeba być sobą!

Wiara w to hasło wydaje się zupełnie naturalna, gdy ma się lat naście. Dorastanie jest jednym z najbardziej egocentrycznych okresów życia. Stanowi drugą fazę dzieciństwa.
W pierwszej oczekuje się, że świat zaspokoi wszystkie potrzeby. Musi być ciepło, miło, syto, a jeśli coś nie działa, należy krzyczeć. Prosty mechanizm będący oczywistą konsekwencją wyprostowanej postawy ciała u ludzi.
Poprzez etapy pośrednie wchodzi się w w fazę drugą - już nie tak fizjologiczną. Ta jest efektem nienajgorzej zorganizowanego mózgu u hominidów. Ego nadal pozostaje w centrum uwagi, ale zainteresowanie przesuwa się w stronę światopoglądowo-poznawczo-..-teleologiczną.
A jako że w naszych czasach i w naszej przestrzeni nacisk kładzie się na jednostkę, to chwytliwe hasło "bycia sobą" można rozpatrywać w oderwaniu od lub - co łatwiejsze - w opozycji do warunków zewnętrznych i społeczeństwa.

Pomijam kwestię gotowych wzorców "siebie", z których można korzystać. Internalizujemy od tak wczesnych lat, że każdy jest ściągnięty z mniej lub bardziej szemranych źródeł.

W pewnym momencie życia wszyscy dysponujemy swoją własną, społeczno-genetyczną mieszanką ja. Pięknie. Tylko czy to już jest na pewno owo "sobą", z którym trzeba żyć w zgodzie? Kwestia jest poważna, bo takie ego warunkuje - zgodnie z przewodnim hasłem - całe bycie.

Ludzie w moim otoczeniu często robią coś i jakby na usprawiedliwie dorzucają - jestem sobą. Nie robię, dlatego że jestem, a jestem dlatego, że robię. Sprzeczność? Widać jestem sprzeczny. Świństwo? Nie, nie jestem świnią - jestem jaki jestem i tak po prostu wyszło. Przecież nie przyjmę jakiegoś wzorca postępowania, to mnie ograniczy. A ja chcę być sobą. Wolnym.

Nie wystarczy odkryć siebie, trzeba jeszcze siebie tworzyć.
      /Ale jak to?  Wymyślać, dopasowywać się do sztucznych ról, pozowanie, nakładanie nieprawdziwych masek./
Maski, czyli po prostu formy wyrazu są nieuniknione w każdej sytuacji. Nie są fałszywe z założenia. Nie mówię o udawaniu, czyli o zewnętrznym przejawie, który nie ma poparcia we wnętrzu. Mam na myśli czynne kształtowanie siebie - rzeźbienie w biologiczno-społecznej bryle. W ramach wrodzonych i nabytych cech.
Tak naprawdę dopiero akt świadomej kreacji może nadać indywidualny rys istnieniu. Nie ma to żadnego związku z zaprzeczaniem swojej naturze, bo ta poprzez wyczuwalne dysosnanse daje znać, gdy dłuto trafi w nieodpowiedni punkt. Pozostawanie w fazie bryły jest rodzajem niewolnictwa - zniewolenia siebie sobą.

Dopiero, gdy stworzy się właściwy byt, można właściwie istnieć. W pełnej zgodzie z sobą.

o postrzeganiu (bełkotliwie)


Świat jest zdegenerowany.
Życie jest zdegenerowane.

Na początku jest kilka poziomów ważności istnienia i kilka poziomów postrzegania, z których każdy stanowi jedność. Niektórzy ludzie mają je poukładane w głowie i poruszają się pomiędzy nimi zgodnie z ustalonym porządkiem. Nie mają potrzeby pytania, sprawdzania, rozgrzebywania. Nie dziwi ich, że nagle coś przebiega niezgodnie z regułami.*

Intelekt/świadomość znosi degenerację.
Poziomy wartości rozszczepiają się i nagle obraz świata oraz siebie w świecie staje się bardzo złożony. Trzeba poświęcać coraz więcej czasu, żeby go rozszyfrować i zrozumieć.  
Coraz trudniej znaleźć drogę z mnogości do jedności. Niby wystarczy usunąć czynnik rozszczepiający, ale coś się zacięło.

Sprawa komplikuje się dodatkowo z jeszcze jednego powodu. Kiedy trzyma się w dłoni wiele balonów na długich wstążkach, wystarczy że zawieje wiatr, a tasiemki plączą się i w pewnym momencie nie sposób nad nimi zapanować. Jednakże nawet wtedy nie jest źle - pod warunkiem, że ma się baloniki wypełnione helem. One przynajmniej wyglądają ładnie, a wrażenie lekkości zostaje zachowane. Niektórzy posiadają równie wdzięcznie prezentujące się baloniki z wodorem w środku. Nie zawsze są tego świadomi i ewentualny wybuch może skończyć się tragicznie. Jeszcze inni mają balony cięższe od powietrza, więc wleką je za sobą żałośnie, narażeni na kpiny.

A jak to jest ze mną?
Czuję się tak, jakbym została obsadzona w pretensjonalnej roli pieprzonej księżniczki chaosu. Wstążki, które ściskam w dłoni, zyskały samoświadomość i nauczyły się wiązać węzły marynarskie. Mam spętane kończyny, więc stwierdzenie, że balony należą do mnie, byłoby lekkim nadużyciem semantycznym. Bez przerwy coś wybucha, plącze się pod nogami i udaje ołowiane kule.
Mimo to wcale nie mam ochoty wypuścić tasiemek z rąk.

_________________________________________
*Kiedyś sądziłam, że wszyscy odczuwają wewnętrzny przymus odkrywania i wychwytują rozdźwięki poznawcze, ale okazało się, że nie.
Niektórzy ludzie szybko z tego wyrastają.

bittersweet


Nie jestem już tak zmęczona sobą.
Spontaniczność pozwoliła wyrwać się z klatki własnych myśli.

W środę zwijam się jeszcze w przestrzeni samej siebie. Świadomość wstrząsana spazmami nie jest zdolna do objęcia większego fragmentu rzeczywistości. Odbiera jedynie ostre ukłucia drobinek ego, roztrzaskanego jak lustra wieszczące nieszczęścia.

Potłuczenie siebie faktycznie przywołuje pecha. Pojawia się w piątek, uniemożliwiając współpracę z komputerami i właściwie każdym sprzętem elektronicznym. Po bezskutecznych próbach zapanowania nad irracjonalnymi problemami, nawet zdezorientowany prowadzący usiłuje mnie pocieszać, że suma pecha i szczęścia w życiu jest równa zeru, więc czeka mnie dużo dobrego. Zagrałabym w lotto, ale w wariancie chybił trafił co najwyżej szlag trafi generator liczb losowych.
W efekcie jestem o dziwo pozytywnie nastrojona - pech dostraja poprzez ironię, szczęście samo w sobie jest zastrzykiem uśmiechu. Zresztą rozdzielanie losu na te dwa przeciwstawne składniki jest iluzoryczne. Lepiej myśleć całościowo - jak o scalonym pozytywie i negatywie. Życie w takim ujęciu lubię najbardziej.

Dopuszczenie do siebie piątkowego pecha było możliwe dopiero po niespodziewanym otwarciu drzwiczek umysłowej klatki. To w czwartek wlały się we mnie ponownie życie i świat.
Nagłe zawrócenie zamiast wyjścia, dziwne spotkania, zmiany planów, trochę Lyncha, odrobina śmiechu. Zwyczajność, w którą niewiadomo jak się w plątałam. Aż w pewnej chwili rozmowa zaczyna transformować i przypominam sobie, że nie każda dyskusja uwalnia zionącą pustkę. Nie wszystko bierze się z przeinteletualizowania, a słowa przestają być miałkie. Czuję strumień znaczenia i sieć porozumienia, która prawie wizualizuje się jako pajęczyna rozciągnięta między czerwonymi kanapami.
Spotkanie. Porozumienie. Nic nadzwyczajnego, ale pozwala mi wykroczyć poza siebie.

Źródłem mojego niezadowolenia jest niemożność przekraczania.
Zamknięcia, odcięcia, ograniczenia drażnią każde włókienko układu nerwowego.
Dlatego kierunki mojego istnienia wyznacza dojmująca potrzeba transcendowania.

blaknięcie


Blogiem mówię do siebie. Dialogiem ustalam się w sobie. Myślę sobą przez siebie. Tłumaczę się sobie odbitym spojrzeniem.
ja
jak nowotwór 
egoistycznie się pleni we wszystkich osobach 
przerasta myśli 
nacieka słowa

Pożarłam samą siebie.

W lustrze jest tylko wijący się cień.