gniew


Gniew mam zapisany w komórkach ciała literami z prawoskrętnym zakrętasem. Kiedy byłam jeszcze małą zygotką, furia już we mnie drzemała. W życiu zarodkowym i płodowym chrapała cichuteńko pod płaszczykiem napiętych błon. Nie rozbudziła się nawet po gwałtownym rzuceniu na pastwę suchego i zimnego świata. Trudno bowiem uznać, że już wtedy krzyczałam, żeby wyrazić swoje wzburzenie czy niezadowolenie. Wewnętrzne wkurwienie, którym zostało skażone moje DNA, spałoby pewnie po dziś dzień, gdyby rzeczywistość nie przypominała nieprzyjemnego basenu wypełnionego płynną wściekłością. Zbyt wcześnie trzeba było się w niej zanurzyć i nauczyć oddychać.
Aspiracja..
..respiracja!
Po pierwszym zachłyśnięciu odkryłam swój żywioł. Okazało się, że płuca mogą wiecznie płonąć, a gorący oddech jest potęgą. W atmosferze rozżarzonej pasji gniew przyjmuje postać czystego strumienia energii. Wystarczy przepuścić go przez ciało, a komórki natychmiast poddają się wibracji, której częstotliwość zapisano w nich u zarania istnienia.
Z jednej strony uzyskałam dostęp do niewyczerpanego źródła wewnętrznej mocy... z drugiej pojawił się palący problem braku kontroli.
Nad gorącym gniewem trudno zapanować, więc nauczyłam się go oziębiać. Zaczęłam zamrażać płomienie i zamykać w grubo ciosanych kostkach lodu.  Przechłodzony ogień przepoczwarzał się -  z lekkiej, eterycznej, ekspansywnej substancji stawał się gęsty i ciężki. Dzięki temu widmo gwałtownego rozproszenia energii w niekontrolowanym wybuchu zupełnie się oddaliło. Maksymalnie skondensowana, lodowata wściekłość utworzyła wyjątkowo twardą, bazową składową mojej osobowości.  Schowana głęboko we mnie jest zawsze obecna. Zawsze gotowa, by ją przywołać…

samoobsługa

Wyjmij mi słowa z ust.

dzisiaj jestem popękana



Każda kolejna kawa smakuje gorzej od poprzedniej. Zmiany marek, rodzajów, sposobu parzenia czy kawiarni nie mają na to najmniejszego wpływu.

Sakramentalne pytanie brzmi: dlaczego?

Powiem ci dlaczego.

Nieusuwalny posmak błota w ustach jest nutą charakterystyczną dla upadku.



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ostatnio..

..Generalnie jestem mocno. Generalnie jestem mocna. Idę brzegiem urwiska. Po lewej krwawo-ruda kamienna pustynia, po prawej rozkosznie nieograniczona przestrzeń przepaści. Niewidzialny ślad czarnych szpilek tworzy linię biegnącą tuż obok krawędzi skał. Idę szybko, jak zawsze. Z premedytacją roztrącam drobne kamienie. Patrzę prosto przed siebie. Nie boję się upadku. Nie mogę się przecież zachwiać, bo nie ma we mnie nawet odrobiny wahania. Jestem w doskonałej równowadze ze sobą.  Nareszcie w pełni ukonstytuowana, choć ostatecznie nieukształtowana. Czuję jak przepływa przeze mnie strumień czystej siły, który niczym wstęga oplata umysł i ciało, nierozerwalnie wiążąc je ze sobą. Kiedy jestem tak mocno w sobie, pojawia się poczucie maksymalnego uniezależnienia od świata zewnętrznego. Ja i rzeczywistość harmonijnie współistniejemy i żadne wydarzania nie mogą mnie wybić z właściwego rytmu. Stąd bierze się niezachwiany i mocny krok.

Aż nagle.. orientuję się, że spadam.

Spadam!

Nie, nie potknęłam się. Nie pomyliłam. Nie zgubiłam taktu. Fragment kamiennej półki po prostu zniknął.

Utrata gruntu pod stopami dezorientuje tylko za pierwszym razem. Każda następna wciąż zaskakuje, ale wydaje się już czymś znajomym i oswojonym. Po niespełna sekundzie odnajduję się w sytuacji. Nie czuję zawrotnej prędkości… tylko powiew nieuchronności na policzkach.

***
Nie ma bólu. Jedynie zwielokrotniona, spotęgowana twardość uderzenia.

***
Pył zatyka usta i nozdrza. Dławi, dusi, drażni oczy i błony śluzowe.

Nie ma śliny. Nie ma łez. Nie ma potu.

Jest …sucho.

***
Pierwsze krople czuję na karku. Czyste i chłodne, jak pojedyncze nuty  zagrane na pianinie. Zapowiadają przebudzenie bestii. Wzmaga się wiatr, deszcz zacina coraz intensywniej, zaczyna nawet wirować. Silna ulewa spłukuje dno wąwozu. Woda zmienia przesuszony, gryzący miał w błotnistą maź, w której miękko zatapia się moje ciało.

Dociera do mnie, że jestem niewyobrażalnie popękana:

Głęboki rów ciągnący się od lewego obojczyka przez rozłupany mostek aż do końca przepony. Rozległe rozpadliny na biodrach, podłużne, wąskie wgłębienia w ramionach. Zmiażdżone nadgarstki, drobniutkie pęknięcia w miejscach linii papilarnych. Spękane usta, rozwarstwione rysy twarzy…

Cuchnąca breja powoli wypełnia i zalepia szczeliny.

Kiedy wyjdzie słońce, dojdę do siebie.

***
Zostało tylko jedno pytanie: dlaczego właśnie teraz spadłam w przepaść?

Kątem oka dostrzegam odpowiedź… Opiera się o ścianę wąwozu. Ruda sabotażystka wesoło podrzuca kamyk i porozumiewawczo mruga. Odwraca się i zaczyna wspinać.
To ona usunęła ustęp skalny z dopracowanej konstrukcji umysłu.

Po prostu..

..raz na jakiś czas trzeba spaść i odbić się od dna.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przeskoki między skrajnościami muszą być gwałtowne. Odrobina płynności, zachowanie ciągłości pozwoliłyby zamortyzować nagłe wstrząsy. Ale nie. Trzeba koniecznie już, teraz, natychmiast. Wolta. Zwrot. Przełom.

Czy naprawdę tylko w taki sposób potrafię mocno poczuć i przeżyć zmianę?

#


Nagle i gwałownie zaczyna narastać we mnie krzyk. Rodzi się w głębinach lodowej powłoki i pełznie wytrwale pod górę, jakby znalazł się w stanie nadciekłym. Powoli nadżera ściany chłodnej skorupy. Mogę jedynie obserwować powstawanie kolejnych rys. Coraz głębsze pęknięcia suną i rozgałęziają się, a ja wiem, że za chwilę wrzask rozsadzi wszystko - lód rozpryśnie się, zalewając wnętrze drobną mgiełką iskrzących drobinek, eksploduje klatka piersiowa, a niepohamowana energia będzie rozprzestrzeniać się dalej. Przedostanie się do czaszki, wydrze z ust. Na końcu fala uderzeniowa rozsadzi umysł i całą przestrzeń zaleje białe światło.
Nie, biel nie przynosi ulgi. Jest krzykiem ostatecznym. Ciągłym, nieprzerwanym, niemożliwym do powstrzymania. Trwa dopóty, dopóki ciało nie odmówi posłuszeństwa i nie padnie ze zmęczenia.

Wiele godzin później umysł otrząsa się z oślepienia, iskierka świadomości, przepływając przez tkanki, pobudza je, ożywają zmysły... i zdajesz sobie sprawę, że pod palcami czujesz nieforemne, ostre kamienie. Dostrzegasz, że leżysz na gruzowisku, a wokół unosi się rzednący z każdą chwilą pył. Szare, obce niebo wiszące nad głową chrapliwie dyszy odległymi gromami.
Nie ma nic więcej.
Pieczołowicie budowany, skrupulatnie chroniony, pielęgnowany z czułością porządek świata runął. Nieodwołalnie. Nieubłaganie. Nie masz prawa nie tylko do apelacji, ale nawet do słowa skargi.
Bo wiesz, rozumiesz, znasz przyczyny i konsekwencje.
Inaczej być nie mogło.

.


Lód i ogień są dwiema stronami tej samej siły. Zbyt gwałtowne zetknięcie z którąkolwiek z nich kończy się uszkodzeniem tkanek. Ludzie instynktownie to wyczuwają, dlatego nie podchodzą zbyt blisko.

Tymczasem poprzez umiejętne postępowanie z chłodem i płomieniem można uzyskać ukojenie i ciepło, oczyszczenie i żar.

e-motions


Zbyt dużo ciasno splecionych uczuć i myśli na sekundę kwadratową*.  Przydałoby się rozwikłać siatkę przyczyn, skutków i powiązań, ale pojęcia nie mam jak wykonać dekonwolucję widm zasiedlających umysł. Mary i rojenia tańczą z neuroprzekaźnikami, a ja kompletnie zdezorientowana ograniczam się do obserwacji barwnych iskrzeń we wszystkich węzłach splątanej sieci.
Przecież nie można czuć wszystkiego naraz do cholery!
Ogarnij się, dziewczyno!

*czas nie jest linią, czas jest powierzchnią, po której dryfuję

.

Tak niewiele się działo, a tak wiele się zmieniło.

spo-wol-nie-nie


Myśli odarte z mielinowej osłony pełzną niemiłosiernie wolno. Świat zwalnia, ponieważ nie jestem w stanie szybciej go przetwarzać. Oczy chłoną ledwie kilka klatek na sekundę, na dodatek nie ładują pełnych obrazów, a jedynie odłamki strzaskanej rzeczywistości.

Świat rozpada się na kawałki.
Rozsypują się konstrukty umysłu.
Ja ulega fragmentacji.

Przetasuj mnie jak talię kart. Wolę wydać siebie na pastwę losowości, niż trwać w tym stanie.

mare waporum


Zaskakująca pustka wymierających po zmroku miast. Pod stopami bruk, który wywołuje wrażene niepewności. Ilekroć po nim idę, wyobrażam sobie, że kocie łby, na które przed chwilą nastąpiłam, rozsypują się i zapadają w czarną otchłań. Jeszcze chwila i stracę grunt pod stopami, dzięki czemu objawi się cała nierzeczywistość rzeczywistości.
Co tam szepczesz cichuteńko dźwiękami, Manu? Że to wszystko dym i iluzja? Jestem tylko rozmywającą się smugą, wspomnieniem ognia. Bardziej wyrazisty ode mnie jest własny cień.
Idę przez życię z nadzieją, że wreszcie ziemia się rozstąpi.