łamanie koł(em)a


Gdy tylko wczesnowiosenne słońce łaskawie rzuciło okiem na zmęczoną ziemię i od niechcenia splunęło kilkoma promyczkami,  na ulice  wyległy wyrzuty sumienia.
Przed południem, popołudniu, wczesnym wieczorem. Żeńskie, męskie, stare, młode...
... biegną.
A ja po raz kolejny bladym świtem zasłaniam się zatkanymi zatokami, gorączką, permanentym niewyspaniem i ogólnym zmęczeniem. W akcie desperacji łapię bakterie, które zabarwiają białka oczu piękną, soczystą czerwienią i tłumaczę, że przecież nie mogę, bo wiatr, słońce, chłód, brud, wprawdzie bez smrodu i ubóstwa, ale powodów i tak bez liku, za to czasu mało. Mniej jest tylko energii.
"Gdyby się ożywiła, krew zaczęłaby żywiej płynąć, a gdyby krew zaczęła żywiej płynąć, toby się ożywiła. Prawdziwy circulus vitiosus."
Odniesienie do siebie cytatu dotyczącego postaci budzącej moje największe obrzydzenie(być może dlatego, że miałam nieprzyjemność poznać realny odpowiednik) świadczy o poziomie desperacji.
Po cóż to ja, po cóż - zapytacie - zaprzątam głowę bogu ducha winnym ludziom z rozpędu czytającym te oto fascynujące wynurzenia? Otóż składam publiczne deklaracje, coby o 5 nad ranem mieć większą motywację do zwleczenia dupy z łóżka.
(Dopadła mnie jeszcze smutna refleksja, a kiedy dopadnie, nie ma ucieczki... Nie podoba mi się, że nie jestem w pełni samowystarczalna w motywowaniu się).

skamle, warcząc

Ten rok trwa już miesiące, lata, wieki. Jest piekielnie ciężki, lejący jak płynny ołów. Zalewa, zastyga, przygniata coraz bardziej. Do gruntu, do spękanego asfaltu, po którym trę policzkiem i ale już nie różnicuję bólu. Zbyt mocno czuję każdy bodziec.
Skuwając ostatnią warstewkę lodu z powierzchni ciała, zapomniałam, że ona przecież nie powlekała skóry. Ona była skórą, a raczej jej zimną, nieożywioną protezą. Niby gładką, niby bezpieczną, czasami nawet piękną, ale na stałe dystansującą od otoczenia. Dopiero pod nią tętniła żywa tkanka czucia, która w końcu została uwywnętrzniona.

Jakkolwiek nie żałuję, to koszt mnie przytłacza. Podręczniki do biologii mówią jasno - nie można żyć bez skóry.

Jestem osłabiona, a ciało odbija kondycję psychiki.
W klatce piersiowej czuję zalegający, granitowy kamień. Brak mi lekkości, lotności, łatwości pobierania dwuatomowych cząsteczek tlenu z mieszaniny zasmożonego (oboczność smogu pozwoliłaby mi bezkarnie napisać zasmóżonego) powietrza. Nie chce mi się wydychać słów.
Do ludzi.

pinezka 2


..w niedoczasie..

Czas jest lejem z wyżłobionymi, spiralnymi rowkami wewnątrz. Kręcę się z zawrotną prędkością, zjeżdżając coraz niżej i niżej. Mam przeczucie, że gdy człowiek zatrzyma się na samym dole, wszystko ustanie i czas przestanie mieć znaczenie. W bezczasie można by wreszcie odpocząć. Obawiam się jednak, że to rozwiązanie ostateczne.

rimboidalność wpisana w romb


Apogeum niewyrażalności miało  miejsce jakieś 3-4 lata temu. W jego trakcie i tuż po zaczęłam rozpaczliwie pisać. I tu i tam, i wszędzie, i widziałam, że było to dobre. Niemiłosiernie poobijałam się o twarde ścianki słów. Bynajmniej nie twierdzę, ze słowa są zamknięte w sztywnych osłonkach, co to to nie. Kontury mają wszak nieostre, rozpływają się i wylewają, poddają bezlitosnemu rozmywaniu przez ludzi. Tyle że mają bariery potencjału i ja właśnie przez te bariery nie mogłam przeniknąć. Tunelowanie opisane jakimś tam prawdopodobieństwem oznaczałoby przedostanie się do rzeczywistości i opuszczenie świata pojęć.
Przez te kilka lat byłam utknięta. Tak właśnie, nie inaczej. Ja nie utknęłam, tylko w wyniku kumulacji zewnętrznych, kompletnie niezależnych ode mnie okoliczności oscylowałam między wewnętrznym światem geometrycznych określeń i światem realnym, czując nieustannie obrzydzenie do pierwszego i nieosiągalność drugiego. Latami można myśleć i mówić tylko o obijaniu się, ciasnocie, ograniczeniu i marności nad marnościami, bo działania nie przynoszą efektu.
"Działanie jest formą marnowania energii". Wirtualnych* geniuszy od ludzi przeciętnych odróżnia moment odkrycia odcięty na rzeczywistej i osobistej linii czasu. Artur genialny bywał, więc zamknął gębę przed dwudziestką  i teraz ma nawet odnazwiskowy przymiotnik, który ładnie brzmi. Przyznaję się, że ja zrozumiałam dopiero niespełna rok temu, na dodatek uprzednio przeczytawszy u wielu, ale bez przyswojenia.
Czasami wydaje mi się, że jestem po prostu organicznie niezdolna do zrozumienia nowej teorii. Przyzwyczajam się do niej, posługuję się nią, a gdy zyskam pewną biegłość, zaczyna mi się wydawać naturalna, ale nadal nie rozumiem. Nie dotykam istoty. Z jednej strony to wynik prywatnego ograniczenia, z drugiej znamię czasu. Żyjemy w świecie permanentnego niezrozumienia, na dodatek w pełni usprawiedliwionego pod warunkiem, że zapewniony jest komfort użytkowania. Straszność nad strasznościami.
Wróćmy jednak do osi bełkotu, czyli pojęć i zażyłości jaka ma miejce między nimi i mną.
"Celebrujesz słowa. I ciszę też", rzekł mi on i całkiem mądrze prawił. Tyle tylko, że w pewnej chwili rytuał przybrał formę pustych gestów, ktore wielokrotnie powtarzane zaczęły stanowić jawną kpinę z samych siebie. Samowyszydzajce się słowa wylatywały z ust i natychmiast obracały przeciwko mnie całą sztuczność i nieadekwatność. Aż w pewnej pięknej chwili stwierdziłam, że nie jestem już więźniem słów, że nie ściskają już krtani, nie dławią, nie napawają obrzydzeniem i chociaż nadal bardzo lubię nimi hobbystycznie żonglować, to zyskałam swobodę wyrażania. A mówiąc precyzyjnie, swobodę niewyrażnia. Co częściowo można wyjaśnić tym, że obecnie ludzie obchodzą mnie w jeszcze mniejszym stopniu niż kiedyś. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że mam ich totalnie w dupie. Skądże znowu, interesują mnie, tyle że oni sami, na poziomie interakcji i poznania ze zmniejszonym udziałem ich opinii na mój temat. Składowa krzywozwierciadlana spotykanych osób straciła na znaczeniu i traktuję ją co najwyżej jako ciekawostkę.
Nie to chciałam dzisiaj powiedzieć.
'I hate all the things that can happen between the beginning of a sentence and the end'. Wprawdzie Cohen raczej średnio, ale czasami nie można się nie zgodzić.

_________________________
*wirtualnych jak cząstki w kwantowej teorii pola. nie mogę znaleźć lepszego słowa z uwspólnionego podwórka**

** [dygresja] W XX-wiecznej fizyce lubię to, że jest taka nierzeczywista. Spodobałaby się mistykom.

Jest.. inaczej.


Wewnętrznej flauta trwa w najlepsze. Nic się nie dzieje... i okazuje się, że owo niedzianie się jest szalenie zajmującym procesem. Odkrywam, że do szczęścia nie potrzebuję pożogi i wybuchów, wichur, pożarów, gromów, okazjonalnego gradobicia czy trzęsienia ziemi. Perpetualne tornado tworzące chaotyczne wiry myśli, przeżywszy czas swej świetności, rozwiało się.  Teraz wystarcza mi pogrążenie się w mentalnym bezruchu. Nie ma on jednak nic wspólnego ze spokojem. Z niepokojem też nie. Jego źródło leży poza krainą otoczkowych kategorii.
W białym pokoju zostałam ja i czarna pantera (raczej jaugar niż lampart) - awatar moich demonów. Jak widać ,godzę się z ich przeciętnością. Zniknęła pogarda i otworzyło się pole ładnych widoków.
Siedzi przede mną uosobienie dzikości i drapieżności w niebezpiecznie pięknej formie, a ja niczego nie czuję. Ani strachu, ani zachwytu. Dopóki ten stan się utrzyma, zwierzę będzie ignorować moją obecność. Przyznaję, że tymczasowo zimna obojętność w naszych stosunkach mi odpowiada, dlatego wycofałam się głęboko w siebie. Mogę tak trwać wiekami.

?

Kiedy daimonion staje się demonem..

bezruch


Mogłabym całymi dniami przebywać w przestronnym, prawie pozbawionym
mebli pomieszczeniu o sterylnie białych, lśniących ścianach. Zamknięta w
pokoju bez okien i drzwi, oświetlonym z góry silnie rozproszonym światłem, mając do dyspozycji jedynie proste, czarne krzesło. Trwałabym godzinami bez ruchu: siedząc okrakiem z rękami splecionymi na oparciu z broda w zagłębieniu między nadgarstkiem i grzbietem dłoni. W bezruchu: wyprostowana i oparta, z nogą założoną na nogę, dotykając palcami prawej ręki ust. Nieruchomo: po turecku z głową odchyloną do tyłu. Wpatrzona w biel mogłabym po prostu trwać, tylko od czasu do czasu kąciki ust drgałyby nieznacznie, wyrażając pogardę.

Negatyw naszkicowanego obrazka nie wchodzi w grę. Potrzebuję scenerii odpowiedniej do rozmowy ze swoimi demonami. Muszę je dobrze oświelić, choć - przyznam - sytuacja napawa mnie obrzydzeniem. Demony napawają mnie obrzydzeniem. Nie, bynajmniej nie są straszne, jak mogłaby sugerować ich pretensjonalna nazwa. Są niesmaczne, ...przeciętne, a - co najbardziej uwłaczające - swoją energię życiową czerpią ze mnie. Nieustannie dają świadectwo temu, z czym jestem najmocniej związana i jak chińska pułapka na palce, wiążą mnie tym silniej, im bardziej próbuję się odsunąć.

więc

zamieram
i próbuję przestać szarpać

Siedzę w białym pokoju o lśniących ścianach. Demony siedzą we mnie.
I... nic się nie dzieje.