poblask

Świat płomieni jest także światem drżących cieni.

6 A.M.


5 nad ranem. Oczy wpatrzone w szarzejącą ciemność. Spojrzenie nieostre, rozmyte zamyśleniem. Wzrok skierowany do wewnątrz. Zewnętrznie pobieżnie rejestruje stopniowe przechodzenie świata w skalę szarości. Gdzieś tam, daleko, mglisty świt leniwie obejmuje półokrąg świata poniżej linii horyzontu, ale dzień jeszcze nie zarysowuje swojej obecności…
Gdzieś tu, blisko, ciepło ciała… podwinięte nogi zgięte w kolanach, prawe biodro miękko zatopione w pościeli przykrywającej nierozłożone łóżko…
Podświetlone szaroniebieskim blaskiem pasemka myśli przepływają powoli. Ściągają uwagę, kuszą, jak wstążki przywiązują do siebie coraz silniej. Podążam za nimi do swojego wnętrza. W głębi jestem ciemnobłękitna, jak toń głębokiego jeziora. Przepełnia mnie spokój, przelewa się od końcówek włosów po czubki palców u stóp. Kołysze leciutko…
Wyobraź sobie otoczone gęstym lasem, rozległe jezioro o zmierzchu. W bezwietrzną pogodę uderza gładkość tafli, której powierzchnia marszczy się delikatnie dopiero w pobliżu lądu. Fale miękko omywają brzeg.
Doświadczam podobnej łagodności i niewymuszenia. Poruszona drżeniem o niskiej częstotliwości, naskórkowo, samymi koniuszkami nerwów odbieram słabiutkie wibrowanie. Podskórnie faluję, ale wewnątrz pozostaję granatowo niewzruszona.

sama.
         ze sobą.
                     pogodzona.

oszklona


Specjaliści od szczęścia i spełnienia zalecają uważność. Pożyczają wedle potrzeb od wschodnich mędrców: kilka elementów medytacji, ekstrakt z paru stron starego tekstu, pojedyncze hasła przekonwertowane na język zachodu. Oprószają całość grubą warstwą psychologii w formie łatwej do zamknięcia w kolorowej gazecie. Kwant olśnienia wliczony w cenę strzyżenia i farbowania u fryzjera.

Skoncentrować się na oddechu?
Przecież mam watę szklaną zamiast płuc.
Powietrze wydostające się przez usta jest skażone drobniutkimi włókienkami, których nie topi nawet najgorętszy oddech. Każdy wydech na styku z rzeczywistością buduje kolejną warstwę zimnej szyby. Widzę cię świecie, ale gdy tylko próbuję dotknąć, chłód zwęża światło naczyń i oślepia nerwy. Przestaję czuć nie tylko to, co na zewnątrz, ale także siebie. Z każdym kolejnym oddechem wolna przestrzeń wokół mnie kurczy się.
Gdy szkło powlecze skórę..
..pozbawiona ust i opuszków stanę się niema i ślepa.

Monady nie mają okien? No co ty, Gottfried! Monady są izolowane właśnie przez okna.

o~o~o
Szklane usta. Szklane dłonie. Szklane myśli w oszklonym umyśle.
Nie obawiam się, że pewnego dnia się potłukę. Martwię się, że tego nie poczuję.

mm..


Myśli zmieniają się w muśniecia.
Gdybym teraz potrafiła mówić, słowa osiadałyby mięciutko na ustach, tworząc jedwabistą warstewkę znaczeń. Ciepły oddech strącałby ją lekko z powierzchni warg i wysyłał w przestrzeń jak zwiewne dmuchawce. Wystarczyłoby pogładzić je opuszkami palców, by zrozumieć  delikatność nastroju...

 tymczasem
..cisza..

przerywnik


Mam zbyt dużą wiedzę, by nie rozumieć, jak bardzo jestem wtórna i zbyt małą, aby móc twórczo ją przetworzyć w nową jakość.
Milcz lub baw się odblaskami emocji, jak dotychczas.

ciepło


Przez na wpół przymkniete powieki sączy się chłodne światło zimowego poranka. Przytłumiony blask opromienia szare kształtotwory, które falą cienia zalewają umysł. Uspokaja mnie piękno światłocienia.

*

Niektóre chwile przypominają wyspy - plamy rozmytej bieli rozlanej w czarnej pustce istnienia. Czasami chciałabym przywołać muzyką te, które przebrzmiały, ale dźwięk wykolejony z torów czasu rozbija się o oszklone ściany widm przeszłości. Skoro pamięć zamraża uczucia, niech schłodzi też pragnienia.

Rozwieram pięść i wypuszczam z dłoni rozwiewającą się mgłę wspomnienia.

*

Słowo-klucz do żywota: tęsknota.

gniew


Gniew mam zapisany w komórkach ciała literami z prawoskrętnym zakrętasem. Kiedy byłam jeszcze małą zygotką, furia już we mnie drzemała. W życiu zarodkowym i płodowym chrapała cichuteńko pod płaszczykiem napiętych błon. Nie rozbudziła się nawet po gwałtownym rzuceniu na pastwę suchego i zimnego świata. Trudno bowiem uznać, że już wtedy krzyczałam, żeby wyrazić swoje wzburzenie czy niezadowolenie. Wewnętrzne wkurwienie, którym zostało skażone moje DNA, spałoby pewnie po dziś dzień, gdyby rzeczywistość nie przypominała nieprzyjemnego basenu wypełnionego płynną wściekłością. Zbyt wcześnie trzeba było się w niej zanurzyć i nauczyć oddychać.
Aspiracja..
..respiracja!
Po pierwszym zachłyśnięciu odkryłam swój żywioł. Okazało się, że płuca mogą wiecznie płonąć, a gorący oddech jest potęgą. W atmosferze rozżarzonej pasji gniew przyjmuje postać czystego strumienia energii. Wystarczy przepuścić go przez ciało, a komórki natychmiast poddają się wibracji, której częstotliwość zapisano w nich u zarania istnienia.
Z jednej strony uzyskałam dostęp do niewyczerpanego źródła wewnętrznej mocy... z drugiej pojawił się palący problem braku kontroli.
Nad gorącym gniewem trudno zapanować, więc nauczyłam się go oziębiać. Zaczęłam zamrażać płomienie i zamykać w grubo ciosanych kostkach lodu.  Przechłodzony ogień przepoczwarzał się -  z lekkiej, eterycznej, ekspansywnej substancji stawał się gęsty i ciężki. Dzięki temu widmo gwałtownego rozproszenia energii w niekontrolowanym wybuchu zupełnie się oddaliło. Maksymalnie skondensowana, lodowata wściekłość utworzyła wyjątkowo twardą, bazową składową mojej osobowości.  Schowana głęboko we mnie jest zawsze obecna. Zawsze gotowa, by ją przywołać…

samoobsługa

Wyjmij mi słowa z ust.

dzisiaj jestem popękana



Każda kolejna kawa smakuje gorzej od poprzedniej. Zmiany marek, rodzajów, sposobu parzenia czy kawiarni nie mają na to najmniejszego wpływu.

Sakramentalne pytanie brzmi: dlaczego?

Powiem ci dlaczego.

Nieusuwalny posmak błota w ustach jest nutą charakterystyczną dla upadku.



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ostatnio..

..Generalnie jestem mocno. Generalnie jestem mocna. Idę brzegiem urwiska. Po lewej krwawo-ruda kamienna pustynia, po prawej rozkosznie nieograniczona przestrzeń przepaści. Niewidzialny ślad czarnych szpilek tworzy linię biegnącą tuż obok krawędzi skał. Idę szybko, jak zawsze. Z premedytacją roztrącam drobne kamienie. Patrzę prosto przed siebie. Nie boję się upadku. Nie mogę się przecież zachwiać, bo nie ma we mnie nawet odrobiny wahania. Jestem w doskonałej równowadze ze sobą.  Nareszcie w pełni ukonstytuowana, choć ostatecznie nieukształtowana. Czuję jak przepływa przeze mnie strumień czystej siły, który niczym wstęga oplata umysł i ciało, nierozerwalnie wiążąc je ze sobą. Kiedy jestem tak mocno w sobie, pojawia się poczucie maksymalnego uniezależnienia od świata zewnętrznego. Ja i rzeczywistość harmonijnie współistniejemy i żadne wydarzania nie mogą mnie wybić z właściwego rytmu. Stąd bierze się niezachwiany i mocny krok.

Aż nagle.. orientuję się, że spadam.

Spadam!

Nie, nie potknęłam się. Nie pomyliłam. Nie zgubiłam taktu. Fragment kamiennej półki po prostu zniknął.

Utrata gruntu pod stopami dezorientuje tylko za pierwszym razem. Każda następna wciąż zaskakuje, ale wydaje się już czymś znajomym i oswojonym. Po niespełna sekundzie odnajduję się w sytuacji. Nie czuję zawrotnej prędkości… tylko powiew nieuchronności na policzkach.

***
Nie ma bólu. Jedynie zwielokrotniona, spotęgowana twardość uderzenia.

***
Pył zatyka usta i nozdrza. Dławi, dusi, drażni oczy i błony śluzowe.

Nie ma śliny. Nie ma łez. Nie ma potu.

Jest …sucho.

***
Pierwsze krople czuję na karku. Czyste i chłodne, jak pojedyncze nuty  zagrane na pianinie. Zapowiadają przebudzenie bestii. Wzmaga się wiatr, deszcz zacina coraz intensywniej, zaczyna nawet wirować. Silna ulewa spłukuje dno wąwozu. Woda zmienia przesuszony, gryzący miał w błotnistą maź, w której miękko zatapia się moje ciało.

Dociera do mnie, że jestem niewyobrażalnie popękana:

Głęboki rów ciągnący się od lewego obojczyka przez rozłupany mostek aż do końca przepony. Rozległe rozpadliny na biodrach, podłużne, wąskie wgłębienia w ramionach. Zmiażdżone nadgarstki, drobniutkie pęknięcia w miejscach linii papilarnych. Spękane usta, rozwarstwione rysy twarzy…

Cuchnąca breja powoli wypełnia i zalepia szczeliny.

Kiedy wyjdzie słońce, dojdę do siebie.

***
Zostało tylko jedno pytanie: dlaczego właśnie teraz spadłam w przepaść?

Kątem oka dostrzegam odpowiedź… Opiera się o ścianę wąwozu. Ruda sabotażystka wesoło podrzuca kamyk i porozumiewawczo mruga. Odwraca się i zaczyna wspinać.
To ona usunęła ustęp skalny z dopracowanej konstrukcji umysłu.

Po prostu..

..raz na jakiś czas trzeba spaść i odbić się od dna.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przeskoki między skrajnościami muszą być gwałtowne. Odrobina płynności, zachowanie ciągłości pozwoliłyby zamortyzować nagłe wstrząsy. Ale nie. Trzeba koniecznie już, teraz, natychmiast. Wolta. Zwrot. Przełom.

Czy naprawdę tylko w taki sposób potrafię mocno poczuć i przeżyć zmianę?

#


Nagle i gwałownie zaczyna narastać we mnie krzyk. Rodzi się w głębinach lodowej powłoki i pełznie wytrwale pod górę, jakby znalazł się w stanie nadciekłym. Powoli nadżera ściany chłodnej skorupy. Mogę jedynie obserwować powstawanie kolejnych rys. Coraz głębsze pęknięcia suną i rozgałęziają się, a ja wiem, że za chwilę wrzask rozsadzi wszystko - lód rozpryśnie się, zalewając wnętrze drobną mgiełką iskrzących drobinek, eksploduje klatka piersiowa, a niepohamowana energia będzie rozprzestrzeniać się dalej. Przedostanie się do czaszki, wydrze z ust. Na końcu fala uderzeniowa rozsadzi umysł i całą przestrzeń zaleje białe światło.
Nie, biel nie przynosi ulgi. Jest krzykiem ostatecznym. Ciągłym, nieprzerwanym, niemożliwym do powstrzymania. Trwa dopóty, dopóki ciało nie odmówi posłuszeństwa i nie padnie ze zmęczenia.

Wiele godzin później umysł otrząsa się z oślepienia, iskierka świadomości, przepływając przez tkanki, pobudza je, ożywają zmysły... i zdajesz sobie sprawę, że pod palcami czujesz nieforemne, ostre kamienie. Dostrzegasz, że leżysz na gruzowisku, a wokół unosi się rzednący z każdą chwilą pył. Szare, obce niebo wiszące nad głową chrapliwie dyszy odległymi gromami.
Nie ma nic więcej.
Pieczołowicie budowany, skrupulatnie chroniony, pielęgnowany z czułością porządek świata runął. Nieodwołalnie. Nieubłaganie. Nie masz prawa nie tylko do apelacji, ale nawet do słowa skargi.
Bo wiesz, rozumiesz, znasz przyczyny i konsekwencje.
Inaczej być nie mogło.

.


Lód i ogień są dwiema stronami tej samej siły. Zbyt gwałtowne zetknięcie z którąkolwiek z nich kończy się uszkodzeniem tkanek. Ludzie instynktownie to wyczuwają, dlatego nie podchodzą zbyt blisko.

Tymczasem poprzez umiejętne postępowanie z chłodem i płomieniem można uzyskać ukojenie i ciepło, oczyszczenie i żar.

e-motions


Zbyt dużo ciasno splecionych uczuć i myśli na sekundę kwadratową*.  Przydałoby się rozwikłać siatkę przyczyn, skutków i powiązań, ale pojęcia nie mam jak wykonać dekonwolucję widm zasiedlających umysł. Mary i rojenia tańczą z neuroprzekaźnikami, a ja kompletnie zdezorientowana ograniczam się do obserwacji barwnych iskrzeń we wszystkich węzłach splątanej sieci.
Przecież nie można czuć wszystkiego naraz do cholery!
Ogarnij się, dziewczyno!

*czas nie jest linią, czas jest powierzchnią, po której dryfuję

.

Tak niewiele się działo, a tak wiele się zmieniło.

spo-wol-nie-nie


Myśli odarte z mielinowej osłony pełzną niemiłosiernie wolno. Świat zwalnia, ponieważ nie jestem w stanie szybciej go przetwarzać. Oczy chłoną ledwie kilka klatek na sekundę, na dodatek nie ładują pełnych obrazów, a jedynie odłamki strzaskanej rzeczywistości.

Świat rozpada się na kawałki.
Rozsypują się konstrukty umysłu.
Ja ulega fragmentacji.

Przetasuj mnie jak talię kart. Wolę wydać siebie na pastwę losowości, niż trwać w tym stanie.

mare waporum


Zaskakująca pustka wymierających po zmroku miast. Pod stopami bruk, który wywołuje wrażene niepewności. Ilekroć po nim idę, wyobrażam sobie, że kocie łby, na które przed chwilą nastąpiłam, rozsypują się i zapadają w czarną otchłań. Jeszcze chwila i stracę grunt pod stopami, dzięki czemu objawi się cała nierzeczywistość rzeczywistości.
Co tam szepczesz cichuteńko dźwiękami, Manu? Że to wszystko dym i iluzja? Jestem tylko rozmywającą się smugą, wspomnieniem ognia. Bardziej wyrazisty ode mnie jest własny cień.
Idę przez życię z nadzieją, że wreszcie ziemia się rozstąpi.

lustmord


Generalnie ludzie mnie nie obchodzą. Poświęcam uwagę każdemu napotkanemu, bo jest potencjalnie ciekawy, ale zwykle szybko tracę zainteresowanie. Wprawdzie u prawie wszystkich można odnaleźć okruchy opowieści warte zgłębienia, ale tak naprawdę mam ochotę na poznawanie tylko nielicznych osób, które mają dla mnie znaczenie. Mogę im zaoferować całkowitą otwartość, pełne skupienie i wsłuchanie się w ich historię, w nich samych. Całość opiera się na niewymuszonym, zupełnie naturalnym zaangażowaniu.
W związku z powyższym jedną z poważniejszych zbrodni, jaką człowiek może przeciwko mnie popełnić, jest zabicie mojej ukierunkowanej na niego ciekawości. Brak zainteresowania zwiastuje nadciągającą obojętność.

Obojętność wznosi dla siebie domy o ścianach z zimnej pustki. Długimi palcami przywodzącymi na myśl sople lodu gładzi policzek, wodzi po skórze, roztaczając znienawidzone bezczucie. Bardzo nie lubię, gdy ktoś nagle ją budzi i zostawia po sobie tylko dojmujące poczucie braku.

przygaszone światła


Otworzyły się drzwi wielkiego teatru. Czy kreowanie siebie jest tworzeniem siebie?
Mogę do pewnego stopnia kształtować, a na pewno wzmacniać, własny nastrój poprzez odpowiedni dobór perfum i bielizny. Przy moim uwielnieniu odrobiny lata w zapachu i preferowaniu gładkości, zadziwiająco długo króluje lodowy chłód i delikatne koronki. Od samego rana dbam o każdy detal ubioru, bo całość musi być perfekcyjna. W przeciwnym razie istnieje ryzyko, że się rozsypię. Być może złudne, ale czy chcę ryzykować? Dla pewności warto założyć kilka szwów formy, które utrzymają ego w ryzach. Lepiej postarać się, by maska nie wyglądała jak maska. Naturalność jest pozą najtrudniejszą do utrzymania. A kogo obchodzi naturalność Nikołaju Wasiliewiczu?
Liczy się piękno i wyrazistość, bo tylko dzięki nim mogę przetrwać. Jeśli już nie we mnie, to przynajmniej wokół mnie. Świat ma obowiązek bycia doskonałym. Mój Boże, W Którego Nie Wierzę! Po prostu musi ulec, pokonany poddać się konieczności.
Pościel bardziej miękka i gładka. Kwiaty w wazonie z przezroczystego szkła bardziej pachnące i pełne. Powierzchnie stołów, szafek i biurek puste, wyjąwszy przedmioty najbardziej niezbędne i proste w swej formie. Powietrze na zewnątrz przyjemnie orzeźwiające, liście szeleszczące, a deszcze - jeśli już muszą padać - ulewne lub otulające lekką mgiełką kropelek.
Tak patrzę na świat, że jest doskonały. Staje się moją idealną sceną. Nieważne, co jest obiektywnym elementem rzeczywistości, a co pochodzi z mojej wyobraźni. Niech wreszcie percepcyjne skażenie świata na coś się przyda. I tak wszystko dzieje się tylko w mojej głowie.
Jestem myślą zmaterializowaną w dokładnie taki sposób, w jaki zawsze chciałam.
Nie, nie jestem szczęśliwa, ponieważ znajduję się poza tą kategorią.
Jestem.
Poza kategorią prawd, półprawd i kłamstw.
Poza ja, bo przecież to, co określam mianem "ja", jest jedynie wirtualną bazą wypadową dla mojego przejawiania się.
Jestem...

zimne spojrzenie lustra


Zimno.

Chłodny zapach za uchem.
Oszronione słowa w uchu.
Zlodowaciałe myśli w głowie.

Zdania zeskrobane z języka upycham w komputerowych notatnikach. Chowam przed obcym, szklanym wzrokiem. Ukrywam nawet przed sobą. Nie wracam. Do nich.
Gdy próbuję mówić, z ust wypadają kostki lodu. Głuchy stukot uderzenia o blat stołu zapowiada martwą ciszę. Walczę z nią, lecz gdy powtarzam, wargi parzy chłód, a nikt przecież nie docenia starań.

Któregoś dnia obudziłam się uwięziona w sześciennej klatce zbudowanej z luster. Gdzie nie spojrzę - ja. Od rana do wieczora, od jawy do snu. "Od stóp do głowy, od pięty do ucha." Zwielokrotniam się w każdym wymiarze. Wzdłuż. Wgłąb. Wszerz. Na zewnątrz, w szklanych witrynach, wewnątrz, jak matrioszka.
Koszmar.
Zimna tafla lustra. Zimna tafla lustra. Zimna tafla lustra. Lustro w lustrze lustra. A w lustrze ja. Ja, ja i ja.
Przeklęta iluzja.

"Jestem dokładnie 91 cm od siebie"


Nie jestem już w sobie. Okres znakomitej spójności i kompletności, czas pełni, w której współgrały wszystkie sprzeczności jest za mną. Rozpadłam się, rozwarstwiłam, rozmyłam. Wokół mnie, na wyciągnięcie ręki kolejne odsłony ja. Otaczają mnie niczym maski, łatwe w użyciu, dobrze leżące, prawie naturalne, ale z osobna tworzą kolaż odrębnych, obcych twarzy.
Gdyby ktoś pytał

mnie nie ma.

z mlekiem bez cukru


Pierwsza kawa, czwarta, piąta. Pianka na powierzchni, hipnotyczne mleczno-brązowe wiry. Gorycz wsiąkająca w język, drażniąca podniebienie. Płynne przejście od smaku w niesmak. Zachowuję się tak, jakbym mogła pożywić się uczuciem mdłości zamkniętym w klatce ciała, jakbym podejmowała nieśmiałą próbę ucieczki od ustalonego ładu. Tak marną i banalną… rejteradę w stylu człowieka, który śpi, najnudniejszej istoty ludzkiej w historii dziejów, literatury i kinematografii. Żałosnej kreatury karmiącej się w tylko rutyną. Ja udoskonalam metodę i zwielokrotniam sztampę codzienności. Pomnażam ją z nabożną czcią, uświęcam każdym wystudiowanym przez lata gestem, czynię z niej swoją religię. Mam przecież duchowe potrzeby i muszę je jakoś zaspokajać. Poddając się wymogom kultu, buduję kamienne kręgi, które wyznaczają granicę mojej wolności. Jakby jakiś sąd skazał mnie na karę nieustannych powrotów i uwikłania w cyklach, ale to przecież ja jestem oskarżycielem, sędzią i miernym obrońcą. Sama siebie osądzam i odtrącam.
Kurwa.
Trzeci dzień się ze sobą męczę. Trzeci dzień nienawidzę się i mam dość kreowanej przez siebie i wokół siebie rzeczywistości. Nie wiem jak inni ludzie, ale ja mam bardzo emocjonalny stosunek do swojej własnej osoby. Wzbudzam w samej sobie niezwykle żywe uczucia a teraz właśnie gardzę, brzydzę się i nienawidzę, bo nie mogęe wyjść ze stworzonego naprędce piekła. A im bardziej nienawidzę, tym trudniej mi wyjść, tym baradziej nienawidzę...
Szósta kawa? Nie, dziękuję. Nie rób sobie kłopotu.

osteoblasty

Oczyma wyobraźni widzę swoje pęknięcie w kostce. Widzę jak rysa sunie w górę, wzdłuż piszczeli, skóra łydki pęka, mięśnie rozłażą się, obnaża rozstępujący się trzon kości. Ukazuje się szpik kostny..  powinien ukazać się szpik kostny, ale zamiast niego z jamy bucha chmura szarego pyłu... i nagle nogi przestają być zgrabną konstrukcją mięśni, kości, chrzęści, więzadeł, ścięgien opakowanych skórą. Rozsypują się a w ślad za nimi już całe ciało obraca się w proch. Opada na ziemię jak resztki wyplute przez astmatyczny, stary wulkan. Nie ma czucia, nie ma ciepła ani zimna. Nic nie ma poza myślą, która z jakichś przyczyn nie zniknęła, chociaż przez całe życie znajdowała miękkie oparcie  w gąbczastej masie komórek. Mój światopogląd, mocno zakorzeniony w materializmie, przeżywa wstrząs i rozmywa się w chwili dezorientacji, ale zaraz odnajduje się w sytuacji i niszczy całe wyobrażenie. Kiedy stałam się tak skostniała mentalnie? Mogę pomyśleć wszystko, a tak niewiele wchłonąć, przyjąć, przygarnąć...

płynność


Rozsmakowałam się w fleksyjności języka. Lubię jej giętkość i elastyczność, lubię mnogość możliwości objawiającą się dopiero na końcu. Kręci mnie to, co można robić z leksemem, bo nierozerwalnie wiąże się z wargami, językiem i podniebieniem, ponieważ słowo, żeby było dźwięczne, pełne i mocne musi być nawilżone śliną, a jeśli wcześniej użyźni się je myślą lub instynktem, może rosnąć i rozkwitać w rzeczywistości, zaczepiać i drażnić potencjalne działania. Czasami widzę wypowiedzi jak cielska węży, poplątane, uwikłane w liźniętej po łebkach logice, szamocą się jak w Grupie Laokoona, ale nadal zachwycają pięknymi, wijącymi się splotami, silnie zaciskającymi się odnóżami. Taniec kształtów nieprzemyślanych prawd, rozpaczliwe szarpnięcia i próby prześlizgnięcia się przez luki w wypowiedzi. Smakowite kąski. Nie mówię, że gardzę delikatnie muskającymi opowieściami rodzącymi się w ustach, których wargi porastają białe trawki. Te są jak tchnienie wiatru lub dotknięcie trzepoczących rzęs, i tylko czasami uderzają zaskakującym huraganem mocy.

Tak... Lubię rozmawiać z ludźmi. Nie z wszystkimi, ale  tymi którzy czymś przykują uwagę. Lubię, gdy rozbierają się w rozmowie. Nawet jeśli pozornie mówią o trywialnych sprawach, na ich słowach osiada kurz gestów i min, nieuświadomionych przyzwyczajeń i odruchów. Zastygnięcia twarzy czy rozchylonych ust, zmrużenia oczu, zapatrzenia, dotknięcia językiem, drgnięcia kącików. Sprawia mi przyjemność powolne sączenie tych koktajli formy i treści. Taak... Lubię upijać się słowami. Wolę upijać się ludźmi.

is-kra


Szkło rzucone gwałtownie w odruchu nieujarzmionej wściekłości, zamiast rozpryskiwać się, wraca do korzeni. Topi się w ogniu uwolnionym nagle z lodowej kry.

Rozpłynięcie zamrożonego chaosu, zalanie nim obecności. Skazanie na powolne zastyganie.

Pokrywa cię dokładnie i równomierie, powleka powieki, adkrustuje skórę.

Gdy już Cię obleje całego, wystudzę je i zrobię sobie wisiorek.
Szklaną pamiątkę po tobie.

*


Delikatna muzyka i słowa szeptane do ucha. Słowa sączące się cichutko
prosto do umysłu. Słowa, którymi nasiąkają myśli. Atmosfera sprawiająca, że napięcie odpływa.
Nareszcie. Równy oddech i cudowne zmęczenie po zmierzchu. Dzisiejszego wieczoru czuję się spełniona. A rano obudzę się z odrodzonym pragnieniem życia.

Proste stwierdzenia w prostych zdaniach.
Proste emocje w konsekwencji prostych decyzji.
Proste rozmowy o najważniejszych i najbanalniejszych sprawach.
Czy naprawdę tak niewiele mi potrzeba?

Żadnej filozofii. Wstań. Biegnij. Jedź, przebijając się przez mgłę. Bądź wśród. Leć. Śmiej się. Chłoń obraz dywanu chmur ścielącego się u stóp. Marznij. Strać czucie w prawej dłoni. Uśmiechnij się. Stań na stopniu. Spójrz w dół, przecież nie powinnaś. Spójrz w oczy przesłonięte ciemnymi okularami. "Skok". Skocz. Bądź sama. Odnajdź się w utracie gruntu pod stopami. Spadaj. W tle czucia odliczaj. Poddaj się powietrzu. Miękko..

..mm..
aż rozścieli się nad tobą czasza i zrobi się jeszcze bardziej miękko i lekko. Z góry wszystko wydaje się takie spokojne. Rozkołysz świat. Rozkołysz się w świecie. Wiruj. Szybuj. Ląduj. Znów bądź wśród. Powtórz. Przekonasz się, że będzie zupełnie inaczej. Na koniec spędź czas zanurzona w obecności. Wróć. Śnij wśród pastelowych dźwięków.
Żadnej filozofii. Niewyszukana moc działania.
I widziała, że to było dobre.
A jutro ciepła herbata, ulubiona kawa i mnóstwo książkowych mądrości.
Bo najważniejsza jest homeostaza.

apoptoza i przedwczesny listopad


Melancholija jakaś wdarła się do duszy. Wiem..wiem.. Wyłazi ze mnie patos i pretensjonalność, które przy obecnej aurze namnażają się w ludzkich umysłach szybciej niż komary w byle kałuży zeszłego lata. Co mi jednak pozostaje, gdy..

..Szaro. Mokro. Błotniście.  Liść opadł był z drzew przedwcześnie i gęsto ściele się na asfalcie. Lśni złośliwie, chichocze jak Licho , ukrywając dziury w chodnikach. Na skrzyżowaniach, mrugających smutno czerwonymi światłami, oślizgła dłoń obmacuje myśli i czuję, jak resztki pozytywnych emocji skraplają się wraz z parą na szybach. Bieganie też już nie sprawia większej radości, odkąd trasa rozmokła totalnie i z każdym kolejnym dniem mlaszcząca bagnistość coraz zachłanniej usiłuje pożreć moje buty. Niby przeskakiwanie kałuży urozmaica monotonię, ale żeby robić to obecnie, musiałabym w ekspresowym tempie nauczyć się latać.

..Skoro już przy wznoszeniu w przestworza jesteśmy, byłabym wdzięczna niebiosom za poprawę pogody a mechanikom aeroklubu za naprawienie żółciutkiego samolociku z papier-mache. Skoro staruszek nie spoczywa zasłużenie od dobrych kilku lat w muzeum historii lotnictwa, to niech lata do cholery! Potrzebny mi kolejny zastrzyk adrenaliny. Jestem głodna - już nie przestrzeni, wolności, głębokiego oddechu i refleksów słońca na plamce wody skroplonej między zalesionymi, górskimi stokami - a strachu, niepewności i chwili nieograniczenia podczas spadania. Oby już teraz, zaraz, jak najszybciej, bo..

..Za wolno żyję. Mam czas na sen, więc pytam - co to za życie? Dzień, dwa, tyle można pociągnąć, ale później pojawia się psychiczne i fizyczne zmęczenie ciągłym, rozciągłym blee.. Rozciągłym niczym substancja bodaj u Rene. Rozciągłym niczym Sae zanurzona w rzeczywistości działającej na niepełnych obrotach. Sae, której grozi stanie się cielesną i kompletnie niemyślącą. Znaczy nieistniejącą..

..Zupełnie jak uporczywy deszcz, co w głowie pada.

Padlina wstrętna.

Otulina z brudnych, zwierzęcych futerek.

Tylko czekać aż zalęgną się pchły i pluskwy natrętnych skojarzeń, a grzyb, karmiąc się wilgocią i ciepłym, stęchłym powietrzem, bujnie rozkwitnie na ścianach czaszki. Już teraz przez niezdrowy klimat zaczynam płodzić nieskładne, rozmokłe słowa.

uzupełnienie: 1.10.2010

Biadolcie, a będzie wam dane. Samoloty latają, ludzie spadają, pogoda sprzyja. Amen.

(Dominujący stan umysłu: ekscytacja)

rozmycie bieli


Ranne poranki, poronione dni.
Rozłup czaszkę i wydłub ból z głowy.
Ból? Jaki ból?
Wymyślony. Wmyślony tak intensywnie w sploty myśli, że już wypalony w strukturze komórek nerwowych. Paznokciami wydrapany w korze mózgu porośniętej mchem.
Mchem? Jakim mchem?
Pleśnią rozciągającą ażurową siateczkę zarodników nad powierzchnią poplątanych skojarzeń. Szarawym, watowym kożuszkiem tępiącą zmysły.
Naostrz je.

Albo nie. Albo nie. Albo nie.
Jeszcze tylko dziś... rozmyję każdy kształt, rozwieję zapach, rozcieńczę smak, rozproszę dźwięk.  Roztopię się w mlecznobiałej mgle..

powidok


Trafiłam do miejsca, w którym każdy człowiek jest opowieścią wartą poznania. Gdzie ludzie płoną ogniem pasji, a kontakt z nimi rozgrzewa i pozostawia na skórze ślady po kłujących iskierkach. Co ciekawe poszczególne łuny bliżej poznanych znacznie się od siebie różnią. Tak ich teraz pamiętam

niebiesko-granatowy ogień łączący spokój i doświadczenie. powoli, ale pewnie pełznący po linii wzroku zmierzającej do celu 

odblaskowo-pomarańczowy żar ekstremów, który wybucha niespodziewanie z głośnym trzaskiem i niewyobrażalną siłą, grożąc pożarem

 prawie przezroczyste, wirtualne ogniki, zapalające się tylko od czasu do czasu. rozbudzane raz po raz, z każdym kolejnym są bardziej głodne gorących i mocnych barw, pożerają je łapczywie, rozpalając coraz bardziej umysł i ciało strzelające zawadiackimi iskrami, cieplutkie promyczki w odcieniach pomarańczu i żółci, pełgające wesoło po ich źródle i przeskakujące na otoczenie. pełne pojawiających i znikających barwnych plamek nieprzewidywalności (z których najbardziej urocze są chyba te w odcieniu lapis-lazuli)

wreszcie ciemny, prawie czarny płomień z fioletowym poblaskiem tajemnicy. dymny, niezarażający, trochę gryzący. gdzieś w głębi skrywający czerwień szaleństwa

Pamiętaj, Sae. Zagadkowość tak naprawdę jest tylko niedopowiedzeniem. W skłębionej ciemności nie ma niczego pociągającego, a wśród pozytywów żółty obrys powidoku po zamknięciu oczu to trochę za mało. Dlatego skup się na plamkach. Przecież lubisz się uśmiechać.

przekraczanie


Strach to dar będący jednocześnie przekleństwem i błogosłąwieństwem. Pod pewnymi względami jest podobny do bólu, choć niewątpliwie trudniej go opanować. Ból mknie w impulsach nerwowych i zagnieżdża się w głowie. Strach, wychodząc z głowy, przenika do krwi, przesącza się przez cieniutkie ścianki naczyń, zmuszając każdą komórkę organizmu, by nim oddychała.
O ile ból stanowi tylko informację, którą po odebraniu można zignorować lub odpowiednio na nią zareagować, o tyle strach samoczynnie aktywuje dodatkowe mechanizmy zmuszające do działania. Cała sztuka polega na nauczeniu się, jak wykorzystywać je do własnych celów.
Żeby strach stał się pomocny, trzeba go przyjąć, zrozumieć i zaakceptować. Częściowo oswoić, zachowując jednak świadomość obcowania z dziką bestią, która jest nieprzewidywalna. Nawet wtedy, gdy dyszy zmęczona, skamle cicho u stóp, podporządkowuje się woli, nie można zapominać, że w każdej chwili może rzucić się do gardła, zmiażdżyć krtań, zdławić krzyk i spłycić oddech. Trzeba pamiętać, nie po to, by uniknąć niespodziewanego ataku, lecz żeby być gotowym na stawienie mu czoła.  
Strach daje szansę na zmierzenie się z samym sobą i przełamywanie ograniczeń. A jeden z piękniejszych dźwięków wydają pękające bariery.

obsydian


W dłoni ściskam obsydianową kuleczkę. Wewnątrz niej kłębi się cała moja wyobraźnia. Stare warstwy, niegdyś kwitnące i pnące się wysoko, wyschły. Długo złuszczały się w głowie, wskutek czego teraz zalegają w formie szaro-brunatnych liści, które szeleszczą podczas zawirowań myśli. Czasami jeszcze korzystam z ich cichego podszeptu przywołującego wspomnienia. Z lekkim ociąganiem sięgam po echa przeszłości, jednak coraz częściej wybieram milczenie. Czekam aż coś zmieni się w połyskującej czarnej kulce. Obracam ją w palcach, oglądam pod słońce, wypatruję tęczowych wstęg nowych impulsów, ale wciąż nic się nie dzieje.
Potrzeba czasu i cierpliwości. Wiem, że kamień wreszcie pęknie. Wtedy jego ostrą krawędzią natnę powłokę umysłu, jakby była skórką dojrzałego owocu. Sok świeżości spłynie po palcach. Wystarczy je oblizać, by w ustach poczuć słodki smak nowych słów.

Ludzie, którzy mnie rozśmieszają, mają przywileje. Dlatego cyklicznie cytuję Pratchetta.


Spryt to tylko wygładzona forma głupoty. Niech pan użyje inteligencji.
Terry Pratchett
Kobiety częściej niż mężczyźni są raczej sprytne, aniżeli inteligentne*.  Niejednokrotnie utylitarność absorbuje i kształtuje ich intelektualne zdolności, co objawia się sporą zaradnością życiową, umiejętnością świetnego godzenia spraw przyziemnych, radzenia sobie z przeciwnościami. Jednocześnie w warunkach zabiegania może skutkować pełnym pochłonięciem przez praktyczne czynności.
Istnieje też rodzaj inteligencji nieużytkowej przejawiającej się poprzez inklinacje do myślenia o rzeczach z gruntu nieprzydatnych w codziennym życiu. Pozornie bezcelowa kontemplacja ani nie owocuje od razu konkretnym działaniem, ani nie odciska natychmiast  śladów w zewnętrznym świecie. Kluczowym elementem, umożliwiającym oddawanie się jej, jest czas. Potrzeba go dużo, ale nie aż tyle by leżał odłogiem, a jedynie zamienił się w ugór. Dopiero wtedy pojawiają się warunki, w których prawdziwy potencjał zostaje użyźniony. Zyskuje konieczne miejsce, by wrastać i rozkwitać.
Oczywiście nie mam nic przeciwko konkretnym, wymiernym działaniom, pod warunkiem, że nie kończy się na nich samorealizacja. Jednymi z najciekawszych wytworów ludzkości są te, które z pragmatycznego punktu widzenia wydają się bezwartościowe, jak chociażby piękno, abstrakcja, "głupie" pytania :].
Dlatego niech pani również użyje inteligencji.

*Za to mężczyźni częściej niż kobiety nie są ani sprytni, ani inteligentni.

saga.maga.venefica.


Przelewają się przeze mnie opowieści. Rozbijają się falami o skaliste brzegi intuicji, nawilżają suche piaski wyobraźni. Tak, miejsce narodzin moich wyobrażeń jest pustynią, na której popękane usta bezgłośnie szepczą zaklęcia. Gdzie w ciągu dnia zmęczony upałem i brakiem wilgoci umysł poddaje się mamieniom Morgany. Gdzie tuż po zmroku tańczą czarownice, a w oddali rozlega się miarowy, hipnotyzujący rytm bębnów. Gdzie nocą płonie wielkie ognisko, które rozprasza chłód i buduje teatr wydobytych z jaźni cieni.
Dopiero zanurzona w ciszy i braku zewnętrznej obecności mogę uwolnić się od świata. Poczuć piasek we włosach i w ustach. Przesypywać przez palce rozgrzane drobinki. Otworzyć piekące od wiatru oczy. Dotknąć i zobaczyć. Usłyszeć grzechotanie i idąc jego tropem, odnaleźć ścieżkę niepokoju. U jej kresu wejść boso pomiędzy wijące się płowe cielska. Pozwolić wężom opleść łydki, poczekać aż na ciało spłynie spokój i zacząć uczyć się od nich płynności ruchów.
Grzechotniki wyznaczają granicę, po przekroczeniu której można już śmiało spróbować wniknąć głębiej. Otworzyć się na tajemnicę. Bez strachu, z czystą radością odkrywania wkładać dłoń w nieznane jamy i szczeliny, zdając się przy tym tylko na instynkt. Dać się poprowadzić pierwotnej naturze.

amygdalus

Wgryzam się w twardawe, zaskakująco niedojrzałe, jak na tę porę roku, dni. Koniec lata ma smak migdałów i zniewalający zapach cyjanowodoru. Otumania mnie, otulając myśli mlecznobiałym tiulem. Zdarza się, że tracę ostrość myśli a w konsekwencji spojrzenia. Kiepsko wychwytuję detale otoczenia. Wszystko przez to, że mało mnie teraz na zewnątrz. Prawie cała kłębię się w środku, ale bez chaotycznej szamotaniny. Wiję się świadomie. Burzę i buduję. Nie muszę się spieszyć, ponieważ wewnątrz czas nie przypomina przekątnej w prostopadłościennym pudełku przestrzeni. Odpowiednio dostrojony umysł wygina go, rozmiękcza, a w najlepszych momentach zamienia we wstążkę, którą można komuś związać dłonie. Mocno. A na końcu sprawdzony węzeł zwieńczyć kokardą do złudzenia przypominającą symbol nieskończoności...

m


Razi mnie mrok. Zamykam oczy. Rozkładam ramiona. Odchylam się do tyłu. Opadam. Spadam. Wolno. Wolna.

   niżej
                  niżej
                                    niżej

Łykam hausty czarnego powietrza. Do utraty tchu. Piję metaliczne krople upadku. Do dna.
Na dnie
otwieram oczy.
Czy...?
Oślepia mnie ciemność. Gęsta, smolista, wciągająca.
Czy...?
Tak.
Teraz widzę.

nihil novi


Nieskończone, popierzone dzisiaj.
Obrzydzenie budzi we mnie przelewający się falami nihilizm. Ten nieuchronny kac, wynik zatrucia przebrzmiałymi ideami przeszłych pokoleń. Młodość jest dręczona bólem głowy i uczuciem rozbicia.  Męczona pragnieniem nie do ugaszenia, na którym wzrasta konieczność pochłaniania coraz nowszych rzeczy i wrażeń. Wycieńczona snuje się półprzezroczyście, jak na wypluty i poszarzały cień człowieczeństwa przystało.Oto znamiona chorobliwego teraz. Świat powinien się skończyć, kiedy ludzie ograniczą się wyłącznie do konsumowania i kontestowania. Gdy rozpleni się powszechna niemożność tworzenia czegoś nowego.
Staram się walczyć z mdłymi dolegliwościami, ale udaje mi się co najwyżej uzyskać wymianę na przypadłości mdlące. Rzygam, mentalną pustkę odreagowując gastrycznie. Na dodatek metaforycznie, żeby tęczą realnych wymiocin nie gwałcić praw estetyki.

Niech wreszcie coś się złamie i przełamie, zamiast tylko chwiać się i chylić. Niech wreszcie...

re-perkusja Marii Antoniny


Dwa kroki stąd jest kącik, w którym można zniknąć. Zniknąć się. Lampa, słuchawki, kowadełko i młoteczek do przekazywania drgań, wersalka, peruka Marii Antoniny, kowadełko i młoteczek do zabijania wszy, istny Wersal. Peruka, kowadełka i młoteczki, nie na głowie, a w głowie, ale to przecież żadna różnica. Granica między wyobrażonym i rzeczywistym zanika.
"Nie chciałbym być w twojej głowie, kiedy śnisz". Nie przetrwałbyś w mojej głowie, kiedy jawię.

s

Zapętlenie w światach. Zanurzenie w ciągłym stawaniu się. Nurzanie w płynnym przechodzeniu od armageddonów do aktów stworzenia. Próbnie - wypuszczony z ust bąbelek powietrza. Premierowo - wypuszczony z ust bąbelek pustki. Grudka nieskończonej potencjalności. Tylko czekać aż wybuchnie.
S
  twórca jest dzieckiem z rękami ubrudzonymi nicością.
S
  twórca jest terrorystą i specjalistą od eksplozji.
S
  twórca jest.
                         ..a nie, pomyliłam się.

72 godziny poza sobą


Najchętniej przed każdym wyjściem zamalowałabym się od stóp do głów na szaro. Zmatowiła wszystko, co błyszczy. W miejsce twarzy wstawiła śnieg wygrzebany ze starego telewizora. Promieniowaniem reliktowym podkreśliła szczątkowość pragnień i motywacji. Stała się samoświadomym popiołem wysypanym z przedwojennej popielniczki.
Tylko, cholera, nie potrafię się odkolorować. Zdzieram farbę płatami, ścieram, rozpuszczam, zdrapuję, ale wciąż odnajduję nowe plamy czerwieni, szafiru, czerni, żółci, zieleni. Błazeńskimi barwami malowany obraz nędzy i rozpaczy. Szarość jednak kiepsko kryje.

ekspresja impresji


Daję się uwieść impresjom. Oglądam cały film ze względu na kilkusekundową scenę. Kilkanaście razy przewijam smugę szarości, która wijąc się, przechodzi w chaotyczny obłok dymu. Odtwarzam intensyfikację barwy ust , zbyt doskonałych nota bene. Nie lubię takich rzeźbionych twarzy – klasycznie pięknych, regularnych, prawie ze śladami dłuta w rysach. W ogóle nie podobają mi się mężczyźni przystojni w tak oczywisty sposób, na dodatek bez żadnej widocznej skazy, ale w samej scenie jestem zakochana.
Słucham godzinnej kompozycji dla pół minuty przeszywających ciało dreszczy.  Wyjęty z kontekstu fragment nie zadziała – błyskawica poruszenia nie spłynie wzdłuż kręgosłupa, mięśnie nie zadrżą, a gęsia skórka nie pokryje przedramion. Umysł karmi się całością, ładuje się, by w jednym tylko momencie wybuchnąć tysiącem iskier i zalać falą wyładowań cały układ nerwowy.
Czytam przeciętną książkę o nieinteresującej mnie fabule ze względu na pojawienie się "głosu brzmiącego cynamonem". Mam już swoje wyobrażenie i ewentualne mankamenty prozy przestają mi przeszkadzać. Ja już widzę świat, którego kolory utrzymane są w sepii, drewniane podłogi, drżące plamki przygaszonego światła na ścianach. Wszystko zanurzone w atmosferze ciepła i intymności. Człowiek, którego opis dotyczy, mówi spokojnie i cicho, ale nie tak, by nie można go było usłyszeć. I taką właśnie ma osobowość – naznaczoną nienachlaną pewnością siebie (barwa cynamonu). Nie mówi wiele, woli słuchać, a przede wszystkim obserwować, dlatego kontakt werbalny może być ograniczony (sypkość sproszkowanego cynamonu).  Czasami wydaje się oschły i szorstki, poprzez swoje wycofanie (suchy brzeg laski cynamonu, jego chropowata powierzchnia). Jak ja uwielbiam takie słowa! Są jak ziarenka z których wyrastają niespodziewanie pnącza znaczeń i skojarzeń.
A to tylko impulsy. Nie wspominam nawet o całych transparentnych, ażurowych konstrukcjach atmosfery.  Kiedy wszystkie relacje, emocje, konsekwencje zdarzeń tworzą gęsty splot wbudowany między słowa i gesty. Wejście w taką przestrzeń przypomina wpadnięcie w pajęczynę w lesie, której nici nie są jednak lepkie, a jedynie jedwabiście delikatne i mocne. Najważniejsze dzieje się poza tym, co ukazane wprost, jawnie.  Nie mogę się później z tak tkanych opowieści wyplątać.
W sposób nieprzewidywalny zakochuję się w ulotnych, ledwie uchwytnych wrażeniach i poddaję się im zupełnie.  Zadziwiające jak wiele istotnych spraw traci znaczenie wobec delikatności nietrwałej impresji.

mindscape

Myślę horyzontalnie. Płasko. Zdecydowanie nieperspektywicznie. Myśli hulają po pustynnej równinie. Świszczący wiatr przypadku wymiata absurdalne skojarzenia zza obłych głazów przyciężkich pomysłów. Od czasu do czasu przestrzeń rozedrze huk. To najświętsze ideały. Od zawsze były najbardziej podatne na erozję.

katharsis


Włożyła dłoń w siebie i wyciągnęła ją w stronę małego, zniekształconego ciałka zwiniętego w kłębek. Przypominało wykrzywione, pomarszczone dziecko, blade i półślepe, jakby hodowane w ciemnościach. Nie bój się, szepnęła łagodnie. Delikatnie dotknęła kurczącego się w kącie karłowatego stworzonka. Ułomny, niewyrośnięty podmiot drgnął i skulił się jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe. Skrywał się w cieniu od wielu lat. Był jak skarlałe, krzywe drzewo rozpaczliwe wczepione korzeniami w obsuwający się brzeg urwiska. Wzrastał krótko, targany wiatrem agresji. Raz po raz uderzany otwartą dłonią odrzucenia, wbijał piąstki głęboko w coraz bardziej wyjałowioną i piaszczystą ziemię, która łapczywie spijała każdą kroplę jęku skargi i wilgoci czucia.
Wszystko wokół rosło w siłę – fizycznie, intelektualnie, psychicznie. Obrastało w samoświadomość, choć coraz częściej zamykaną w kapsułach abstrakcji. Nie dojrzewał tylko maleńki, dziecięcy okruch podmiotowości. Zdarzało się, że tygodniami czy miesiącami milczał i trwał w bezruchu. Z rzadka budził się z uśpienia, rozrywając w bezsenne noce poczucie spójności i pewności istnienia. W chwilach trudnych zawsze wygrzebywał się ze swojej ciemnej nory i osłaniał przed atakami kierowanymi w najsłabsze punkty. Bronił nie z powodu swojej siły, a dlatego że nie miał już nic do stracenia. Maleńkie, brzydkie byle co, które stawało się lalką do bicia. Dziecięcokształtny stwór budzący odrazę, biorący na siebie wszystkie najgłębiej raniące pociski słów, by na innych poziomach umożliwić walkę o iluzję zachowania godności.
Po każdym takim epizodzie spychała go w najdalszy kąt nieświadomości, słuchając przy tym głośno muzyki, by zagłuszyć kwilenie. Wyrywała ten kawałek psychiki i trzymała w więzieniu zapomnienia.
A teraz wyciągała do niego dłoń.
Pieszczotliwie dotknęła pomarszczonej skórki, pogładziła skulone ciałko, delikatnie pogłaskała po wygiętym w kabłąk kręgosłupie. Aż poczuła, że spod jej zaciśniętych powiek wyciekają łzy. Czucie dziecka scalało się pomału z jej uczuciami. Rozerwana emocjonalność zaczęła się stapiać w jedność.
Nie bój się, powtórzyła cicho. Ty też zasługujesz na życie. Promienie słońca, które teraz ogrzewają moje ciało są przeznaczone także dla ciebie.
Zatrzymała dłoń głęboko w sobie, w szorstkim, martwym cieniu, w zobojętniałym, matowym chłodzie, jednocześnie chłonąc przezskórnie ciepło.
Popatrz, piękno świata, którego odłamki zazwyczaj kryją się  w drobiazgach, też jest dla ciebie. Refleksy codzienności, barwność przeżyć, spokój zwyczajności, wypełnione emocjami cisze, przepełnione pasją dźwięki, odcienie bliskości będą także twoim udziałem. Od teraz ty również możesz karmić się lekkością impresji niesionych przez nurt dni i nocy.  
Nie bój się już. Ja nigdy cię nie odrzucę.

znacie Martynę?


Martyny nie ma. Wyszła, wystawiwszy za porośnięte mchem drzwi kosze sztucznych mar. Częstujcie się wszyscy. Wprawdzie Martyna zawsze była dziewczyną ubogą w koszmary, bo te, mimo obfitej pożywki dla podświadomości, nie chciały naturalnie wyrastać w snach. W zamian formowała je w ogromnych ilościach na jawie.  Komponowała cieniste koktajle bezsenności  w najróżniejszych wariantach. Teraz postanowiła przewietrzyć umysł i usunąć zapach stęchlizny z myśli. Poszła wymieść pajęczyny ze swoich płuc oraz wypluć plwocinę poszarzałą od zalegającego kurzu przeszłości.
Wychodząc, zatrzasnęła za sobą oddychające drzwi.
Drzwi Martyny, odkąd sięgam pamięcią, były żywe. Codziennie inne. Niekiedy, tak jak dziś, porośnięte miękkim dywanikiem mchu, w którym zwykły buszować żuczki z opalizującymi pancerzykami. Czasami falujące zielenią ostrej trawy przeczesywanej oddechem emocji. Kiedy indziej pokryte lepką mazią wyłapującą wszelkie przejawy życia i radości. Co pewien czas poprzerastane powrozami żył i tętnic pulsującymi rozpaczliwie w oczekiwaniu. Nieraz oplecione ciasno kiściami pęcherzyków płucnych, na powierzchni powleczonymi cieniutką warstewką surfaktantu pomagającą radzić sobie z napięciem, a także uniemożliwiającą zapadnięcie się w inny wymiar.

Teraz brutalnie zamknięte drzwi wstrzymały oddech, Martyny nie ma, a ja bez niej nie piszę.

A wy w ogóle znacie Martynę? Jest rozszerzoną wersją mnie. Bazą dla wszystkich nas występujących w tej wirtualnej przestrzeni .

świadoma


Potrzebuję dnia, który byłby jak niebo przed burzą - przesycony niepokojem i zalany intensywnością barw. Skropiony soczystą zielenią myśli wyrastających na tle wzburzonego błękitu. Chcę wiatru nieprzewidywalności budzącego dreszcz i narastającego pomruku dzikości. A na zakończenie miękkości mchu i zapachu mokrej ziemi.
Tak, tak. Zamaluj mnie na zielono.

związki


Wykontekstowiłam się.
Wszystkie sensy zakorzenione są w kontekście. Dlatego wyjałowieni wykoleńcy żyją bez celu w życiu. Ale spokojnie, moje myśli zaraz porosną mchem, grzybem czy inną trawką, zaraz wpadną w przypadkową koleinę i od razu się ukontekstowię. Potrwa to tylko chwilę - krótką acz nieprzyjemną. Wchodzenie w kontekst przypomina bowiem włażenie w chaszcze - plątanina gałęzi i badyli drapie skórę, swoboda ruchów jest coraz bardziej ograniczona, a każde kolejne szarpnięcie zwiększa stopień uwikłania.

Z pytań porannych:
Czy będąc nierelacyjną, staję się aczasowa?
Pytanie zawiera implicite definicję czasu.
Przyznaj się! Specjalnie wikłasz, żeby uniknąć odpowiedzi.

plejada gwiazd

Operuje językiem precyzyjnie niczym skalpelem. Rozcina fragmenty rzeczywistości, dokładnie rozdzielając włókienka niuansów. Znaczeniami pokrojonymi na najcieńsze plasterki wykańcza poszarpane krawędzie podziałów. W rozmowie tnie ostro wzdłuż linii największej wrażliwości. Otwiera najbardziej zamknięte w sobie skorupiaki i od niechcenia wysysa ich wnętrza. Wchodzi mocno i głęboko słowem. Tako w innych, jak i w siebie. Dlatego osobom trzecim jawi się jako człowiek o diamentowej samoświadomości. Na szczęście ta w odpowiednio wysokiej temperaturze przyjmuje dużo bardziej użyteczną formę grafitu. Przypuszczam, że tylko wtedy można pisać.

zbieractwo


Może by tak zacząć katalogować uczucia, żeby uniknąć uchylania się przed prawdą?
Dominująca dziś...
      ...tęsknota. O dziwo niepłynna. Nie sposób się w niej zanurzyć. Nie wiedzieć kiedy stała się namacalna. Lita i obła, na powierzchni gładka, tylko gdzieniegdzie podziurawiona kałużami gęstej mazi, które mlaszcząc, pożerają nieostrożne, zbłąkane myśli.
      Tęsknota za? do? Skąd się wzięła?
Przestała mi się podobać zabawa w Linneusza.

Lepiej puścić myśli samopas.

Płyniemy z prądem.
Po prawej domniemany związek kota Schrödingera z filozofią Berkeley'a. Erwin i Jerzy w jednym stali domu... Po lewej wolność. Miast wieść lud na barykady, tylko się rozciąga: od ściany do ściany więzienia. Po prawej ja. Patrzcie na mnie wszyscy i potwierdzajcie istnienie, bo sama ślepnę. Patrzcie i ustalajcie stan ducha, ponieważ - zdana tylko na siebie - jestem superpozycją wszystkich możliwych stanów i przeżyć. Chyba że któryś z was, Patrzących, uzna, że jestem tak próżna, iż lepiej snuć historyczną opowieść o morzu Diraca..., ale już odwróćcie głowy. Po lewej "Huragan tekstu, morze linków...Opowieść jest podróżnikiem... Podróżnik jest opowieścią?"*. Tańczymy wszyscy z kablami. Jak muchy w pajęczynach poobijanego światła. Po prawej powidok...
Pan cenzor się wierci. Przecież już >kiedyś< pana za to utopiłam.
Coś jest niejasne?
"Zainteresowanym i młodym poetom wyjaśniam osobiście
      zgłaszać się z bełtem w empiku, Cyganerii,
gdy cieplej za Pałacem"
(ponad kwadrans szukałam wojaczkowego cytatu, który utknął w głowie lat temu 3, w pewnym omyłkowo wybranym autobusie. Szukałam zawzięcie, albowiem "ktokolwiek cytuje z pamięci, jest sabotażystą, którego należałoby postawić przed sądem. Okaleczony cytat równoważny jest zdradzie, obeldze, ujmie tym cięższej, że chciano oddać przysługę". Oczywiście kompletnie się z Cioranem nie zgadzam, ale skoro on takoż wypłąnął z odmętów pamięci, złośliwie pozwoliłam sobie zacytować z głowy i jeszcze wykorzystać jako uzasadnienie straconego czasu).

A propos cytatów na zakończenie kolejna porcja prywaty. Najprawdopodobniej u jakiegoś klasyka (pokroju Dostojewskiego czy Manna) przeczytałam opis kobiety, której cechy czyniły ją doskonałą kandydatką na żonę geniusza. Jako że geniuszy zawsze jest mniej niż kandydatek na ich żony, bohaterka nie wyszła za mąż. Nie mogę sobie przypomnieć, u kogo pojawił się podobny tekst i choć to totalna bzdura, męczy mnie i dręczy. Gdyby ktoś kojarzył, możemy ponegocjować, na co wymienić tę bezcenną informację (tak, żebym nie musiała kraść koni z rzędem i podbijać królestw).

*Hegiroskop

gierki


Zagrajmy w klasy. Przykryjmy się w ażurową tkaniną klimatu wplątaną między słowa.

Zagrajmy w kości. Rozrzućmy szczątki przodków i na 5 minut zapomnijmy o przeszłości.

Zagrajmy w dylemat więźnia. Sprawdźmy, jak długo można się oszukiwać.

I



Nie rozwija się. Zwija. Mały, skulony podmiot. Nieważny, zmięty przedmiot.
Może nie jest tak źle. Kiedy się zwija, skręca, a przy tym strzępi, rozwarstwia, rozdziela, zajmuje mniejszą objętość, ale wytwarza większą powierzchnię. Zwijając się, zagęszcza, choć to tylko złudzenie. Mydlenie oczu zmęczonych patrzeniem przez szkła na szkła.
A ma w sobie przecież pragnienie połaci nieograniczonych, co najwyżej ogrodzonych dla kaprysu. Jeśli się w przestrzeń rozległą nie rzuca, to ze strachu przed pustką, która zagości, jeśli nie starczy treści.
Zwija się więc jeszcze bardziej i marnieje, i kurczy, i marszczy. Przemienia w wysuszoną skórkę skrywająca już tylko małe ziarenko. Ziarenko pieprzu nie mielone, a ścierane w drobny pył. Porwie je wiatr i zaniesie w świat, lecz nic z niego nie wyrośnie, bo zbyt szybko obróciło się w proch.

'To players in a puppet show '

W czarno-białym półświatku wartości nie ma miejsca na subtelności. Radioaktywna chmura agresji doprowadza przebijające powierzchnię skóry końcówki synaps do iskrzenia. Porastająca ciało trawka neuronów więdnie, więc swędzą nas ręce i skronie. Nie wiadomo czy lepiej strzelić sobie w łeb, czy dać komuś w mordę. Czysta abstrakcja - przecież ludzie nie mają twarzy, a my straciliśmy głowy dla chwili zagłuszającej ciszę samotności. Jakby gdzieś w kąciku, w którym stawia się kubeł z wydzielinami intymności, mogło znaleźć się jeszcze trochę miejsca na resztkową, skarłowaciałą formę hiperwrażliwości. Chyba już jesteśmy za starzy na entuzjastyczne uleganie złudzeniom generowanym na styku zwierzęcego mózgu i środowiska. Zaliczamy się do mentalnych stenobiontów. Przyjrzyj się czynnikom środowiskowym, na które jesteśmy narażeni. Widzisz? Duchowo musimy być trupami. Nie jest źle. Będziemy tańczyć tak długo danse macabre, aż padniemy ze zmęczenia i pogrążymy się w półśnie. Nie jest źle. Złe sny nie istnieją. Koszmary są domeną jawy.

mikro


Mikroskopijne miasto. Zacieśniające się ulice, skurczone przejścia dla pieszych. Samochodziki zabawki hamujące przed atrapami sygnalizacji świetlnej. Ludzie - manekiny rozmieszczeni w sposób perfekcyjnie przypadkowy.
Jakby walcząc o zachowanie równowagi w tym malejącym świecie, drobne pęknięcie w płycie chodnikowej zaczyna się rozrastać.  Tnie beton szalonym zygzakiem. Ziemia otwiera się, oddech otchłani owiewa twarz. Zanim szczelina zacznie przypominać rów mariański, wskuję do pierwszej lepszej nadjeżdżającej puszki.
W środku tramwaju statyczna atmosfera sztucznego spokoju. Każdy z osobna emanuje aurą obcości i obojętności. Nawet wtedy, gdy panu przy drzwiach odpada lewa ręka, wszyscy udajemy, że nie widzimy, jak podnosi ją i wkręca w bark. Kiedy kończy, ukradkiem poleruje jeszcze szklane oczy. Błyszczące spojrzenie - kilka dodatkowych punktów do atrakcyjności.
Stoję przy brudnym oknie, próbując nie pytać, co tu jeszcze robię. Za plecami znika przytulna rozpadlina.
Uśmiechnij się, skarbie, skoro zdecydowałaś, że zostajesz w grze.

przypięte szpilką do cyfrowej tablicy

Naprawdę wolę, kiedy ludzie się mną żywią, zamiast martwić się o mnie.

bz


Kiedy miałam siedemnaście lat jeszcze naiwnie wierzyłam, że sens jest immanentnie wpisany w naturę świata i ludzkie istnienie. Wystarczy tylko dobrze poszukać i pamiętać, że paznokcie odrastają. Gdy zbliżałam się do dwudziestki byłam przekonana, że życiu i rzeczywistości znaczenie trzeba nadać. Obecnie został mi chyba tylko wyeksploatowany nihilizm w pełnym wymiarze godzin (zamiast okazjonalnego nihilizowania) i może nawet bym się zdecydowała, gdyby nie wiało od niego nudą.

Poglądowe nieustatkowanie sprawia, że czuję się ciut nierzeczywiście. Nadrealnie, gdy za mostkiem wyrasta drzewo, którego konary zatykają przełyk a drobne gałązki łaskoczą podniebienie. Jestem wtedy zakorzeniona tylko w sobie. Trudno wyobrazić sobie bardziej niepewny, grząski grunt. Bywa też podrealnie, kiedy rozbieram otoczenie z wszystkiego, co normalnie rozmywa się w sprzecznościach i dwuznacznościach. Przepuszczam przez siebie świat na taśmie czasu, pozwalając sobie na zupełną obojętność. Nie jestem zdolna do przeniknięcia przez powierzchnię zdarzeń. Mentalnie leżę w wilgotnej piwnicy z twarzą przyciśniętą do błotnistego gruntu. Nie widzę brudu, nie czuję smrodu, do którego można się przyzwyczaić. Niby coś istnieje w pobliżu, ale okolica szybko się wypłaszcza, ściany zatapiają się w podłodze, a sufit i podłoże scalają się, o dziwo nie miażdżąc mnie przy tym. Przez chwilę mam poczucie własnej niematerialności, ale tak naprawdę też poddaję się wymiarowej redukcji. Więcej! To ja jestem jej przyczyną i poprzez postrzeganie ciągnę za sobą pobliski świat.
Nie potrafię ustalić, kiedy ostatnio było zwyczajnie - realnie.
Chyba zapomniałam, jak wierzy się w prawdziwość świata.

martwe drzewa i igły


Twarde, gładkie drewno pod palcami. Wspomnienie żywych drzew i lekko wyczuwalny oddech lasu. Drzwi. Za drzwiami tajemnica. Pulsuje, doprowadzając powierzchnię do drżenia. Falujące słoje miękko łaszą się do myśli, pieszczą pragnienia, hipnotyzują ostrożność. Resztki niepewności ulatują.
Znaleźć się po drugiej stronie... Choć od zewnątrz  brakuje klamki, a żaden klucz do zamka nie pasuje, jest metoda. Chwilowe rozbicie litego drewna na niezliczoną ilość drobniuteńkich drzazg umożliwiłoby przejście. Igiełki atomowej wielkości przeniknęłyby ciało. Ciało przeniknęłoby przez materię. Kiedyś wierzyłam, że ból rozbity na tysiące ukłuć jest ceną, jaką płaci się za dotknięcie ukrytego.
O ile łatwiej byłoby, gdyby ktoś po prostu otworzył drzwi od wewnątrz.

iluzjon


Okłamują mnie zmysły. Mózg łże jak z nut.
Musisz wierzyć w złudzenia. Słyszysz? Musisz-wierzyć-w złudzenia.

Wokół kostek wiją się płowe węże. Grzechocze pęk bransoletek. Bluszcz biologii. Kajdany kultury. Piętno zniewolenia, bez którego byłabyś nikim. Bez murów więzienia ograniczających wzrost, zapoczątkowujących zwyrodnienia można mówić tylko o bezkształtnej masie - czy to materii, czy zezwierzęcenia.

smużenie


Na tle błękitu wiruje biały puch. Pół nocy rozrywałam na strzępy chmury, żeby mógł posypać się z nieba. Nikt mi teraz nie wmówi, że rozpoczął się okres pylenia topoli. Popatrzę w niebo jeszcze chwilkę, jeszcze przez dwa trzy łyki kawy.
Dobrze mi. Pomyślałam nawet, że tu i teraz jestem szczęśliwa. Ale nie. Jestem zadowolona. Obudziłam się w morzu światła. Na tyle wcześnie, by główny dopływ wlewał się do łóżka pod ostrym kątem. Przez siedem minut rozciągniętych między uśmiechem, który sympatyczni Włosi zamienili w dźwięk, pławiłam się w cieple i jasności.
Nigdzie nie idę. Cztery godziny temu poszłam spać. Spierdalaj. Tu się robi takie fajne wgłębienie. I jeszcze ta śmieszna fałdka prześcieradła, i zafalowanie miękkości, które sprawia, że w poduszce można się zatopić. I udusić dzień, jeśli ostatecznie nie uda się wynurzyć.
Wstrzykując poranną porcję endorfin, skropiłam się soczystą zielenią traw i zapachem mokrej ziemi. Nasyciłam tak bardzo słońcem świecącym prosto w twarz, że podpaliły się od tego płuca. Dzień dobry moje ciało. Nienawidzę cię! Ja też cię kocham.
Zmęczenie oczyszcza myśli. Codziennie usiłuję potwierdzić, że nie próbuję już od siebie uciec. Codziennie sprawdzam aktualność płynnego poczucia spójności zbudowanego na fundamencie kontrastów i sprzeczności. Codziennie wydaje mi się, że mogłabym po prostu żyć, celebrując chwilę i codziennie przekonuję się, że się mylę. Nie potrafię bez przerwy rezonować z rzeczywistością. Gdy próbuję, od razu pojawia się ciężki, betonowy spokój. A ja muszę gdzieś biec, szybko i lekko, muszę odczuwać niepewność. Z utęsknieniem czekam, aż rozedrze mnie od środka pierwsze lepsze piekło.
Kończy się moja ostania chwila na wyspie harmonijnej bieli. Podwijam nogi, by zmieścić się w zanikającej strużce światła. Słońce powędrowało gdzieś na południe. Mija moja ulubiona pora dnia. Pozostaje czekanie na zanurzenie w wieczornej smudze cienia.

lepkość


Oblepione nocą mury podejrzanych zaułków wabią smolistą lepkością. Mam ochotę wtulić w nią twarz, zanurzyć dłonie i scalić się z łapczywie wysysającą światło ciemnością. A jeśli to niemożliwe przynajmniej wtopić się we własny cień iluminacją podzielony na czworo. Rozdwojenie jaźni, rozczworzenie cienia jako elementy przepoczwarzenia istnienia.
Nie mogłaś zmyć z siebie sarkazmu? Zedrzeć cynizmu, nawet obdzierając się ze skóry, ponieważ wrosły zbyt głęboko? Proszę bardzo - oto doświadczasz nowej formy przeobrażenia. Może stadium imago będzie wolne od środowiskowego skażenia.
A tymczasem jeszcze przez kilka chwil oprzyj się pragnieniu wplątania w słodką pajęczynę bezmyślenia.

kolejna odsłona zatrważających konsekwencji przewagi uzależnienia od pisania nad autokrytycyzmem


Wiesz… odwiedziłam kiedyś targowisko dusz. W okolicach każdego większego siedliska człowieka rozumnego można znaleźć takie miejsce. Pełne jest rozchichotanych czartów, żylastych handlarzy o szczurzych twarzach, zabłąkanych, neurotycznych samobójców, śmierci roztańczonych lub z szachami w dłoni, beznamiętnych diabłów, których fizys powleczona jest izolującą warstewką logiki i przewrotności... rodzaj spotkań i typ zawieranych znajomości zależy włącznie od twojej wiary i zabobonności.
Widziałam tam szklane, pięknie wyszlifowane dusze, w których olśniewająco załamywało się światło, a tuż obok dusze gęste i smoliste, łapczywie pożerające każdy kwant połamanego blasku. Znalazłam wiele krystalicznych dusz o regularnych kształtach i ciekawych barwach. Dostrzegłam dusze lśniące metaliczną sterylnością, których właściciele poświęcali całe życie na ich polerowanie, a także dusze wyrzeźbione przez życie w bryłach topornego kamienia. Były również dusze słodkie, lekkie i puszyste jak wata cukrowa, naprzeciw których umieszczono mały stragan wypełniony niebezpiecznymi duszami rozsiewającymi woń  konwalii czy gorzkich migdałów.  Handlarz o poparzonej skórze, pozbawiony dwóch palców u lewej ręki oferował dusze wybuchowe,  zawierające sporą domieszkę prochu strzelniczego. Dalej odkryłam delikatne, jedwabiste dusze wykonane z najlepszych tkanin, ozdobione misternymi wzorami, lecz te miały jedynie przyciągać uwagę. Obok wystawiono masę podartych, wielokrotnie łatanych dusz, ale nawet one znajdowały swoich nabywców.
O ile zdążyłam się zorientować do najrzadszych i najcenniejszych należały dusze tkane z najczarniejszej materii nocy czy szorstkie dusze splatane z warkoczy pustynnego piasku.  Koszmarnie napuszony opis, nawet jak na tamtejsze standardy, ale co zrobić… taka tradycja.
Nie poszłam na targowisko tylko po to, by się rozejrzeć. Chciałam wycenić własną duszę. Znaleźć jakikolwiek punkt odniesienia.
Bo widzisz… mam papierową duszę. I od początku przeczuwałam, że bynajmniej nie jest to papier wartościowy. Nawet na czarnym rynku zużytych dusz nikt nie chciał podać kwoty. Papier uchodzi ledwie za namiastkę ducha. Nie dość dobry nawet do ożywienia golema. Chciano mi nawet sprzedać kilka poślednich, ale za to prawdziwych dusz.
Po powrocie próbowałam arbitralnie nadać znaczenie mojemu pogniecionemu arkuszowi. Najpierw postanowiłam spisać na nim ważne myśli, ale właściwe słowa natychmiast się rozpierzchały. A może, myślałam, nie jest to kwestia braku słów? Golem samodzielnie nie myśli… Bzdura! Mam duszę równie dobrą, jak inne, tylko muszę to pokazać. Tak wpadłam na pomysł nadania mojej duszy kształtu. Wydzierałam równiutkie kawałki i cierpliwie tworzyłam kolejne zagięcia. Niestety koślawe żurawie nie mogły nikomu przynieść szczęścia. Wtedy zrozumiałam, że naturą papieru jest łatwopalność i jednorazowość, więc moim przeznaczeniem musi być pojedynczy, gwałtowny rozbłysk. Wystarczy iskra boża, która wznieci ogień…

I wiesz co? Ostatecznie zadowoliła mnie zwykła zapalniczka.

(Teraz cały mój świat to szklana kula od czasu do czasu potrząsana przez obcych ludzi pragnących zobaczyć wirowanie sztucznego śniegu. Po odstawieniu na półkę płaty ciężko opadają na dno, a ja brodzę w szarzejącym pyle, w mętnym popiele, który dawno temu spadł z cudzego papierosa.)

niech żyje bal!


Cudowny czas kolorowej maskarady! Święto transparentnych twarzy. Treść jest formą, forma treścią. Maska twarzą, a twarz co najwyżej maską pośmiertną.
Skóra uszyta na miarę kostiumu. Umysł dostrojony do woli rozbawionego tłumu. Nic dziwnego, że rola doskonale przylega do ciała i ducha.
Mam świetne przebranie i raz na kilka chwil wiarę, że taniec, i radość, i śmiech mają sens.
Tylko wciąż.. wciąż.. w zakamarkach garderoby gnieździ się chłód. Na lustrach szron, na szybach lód. A przecież prawdziwe światy nie zamarzają.

noir

Głęboko zaciągam się chłodnym, wilgotnym powietrzem. Nasiąkam od środka deszczem i przesiąkam jego zapachem. Przez słuchawki powoli sączy się skażona cieniem przestrzeń. Cierpliwie czekam aż rozrośnie się w głowie do rozmiarów pozwalających na spuszczenie myśli z łańcucha.

o wymiotach słów kilka


Mam zbyt wiele par butów, żeby móc krytykować konsumpcjonizm.

Z drugiej strony mam prawo do autokrytyki, a całe to nienasycenie, cała domorosła quasifilozofia braku jest tak mocno zakorzeniona w epoce, że robi się niedobrze.

Chociaż przyznaję, że znacznie bardziej mdli mnie od przeintelektualizowania.

(Konsumpcja i rzyganie. Jakoś tak bulimicznie wyszło).

przezroczystość

Nie mam twarzy. Codziennie muszę rysować prowizoryczną maskę, odkąd odbicie spłynęło wraz z pierwszą, majową ulewą.

rysa


Mam słabość do popękanych ludzi. Mam słabość do ludzi o skórze spękanej od żaru, dlatego przeciekających na deszczu. Mam słabość do rys na człowieczeństwie. Mam słabość do dziwactw i dziwności.  Mam słabość do szczególnego rodzaju słabości - cech kontrowersyjnych i drobnych niedoskonałości.

(Niczego tak mi nie brakuje w świecie gładkich masek produkowanych masowo w programach graficznych jak kilku zmarszczek świadczących o częstach napadach śmiechu czy złości).

Trzy kobiety*


Za szklanymi, rozsuwanymi drzwiami szeroki korytarz z sufitem tak wysokim, że prawie niezauważalnym. Szare, połyskujące posadzki potęgują stukot obcasów, wzmacniają szurania, akcentując ludzkie kroki.  Dźwięki, w których wybrzmiewają subtelne różnice w rytmie istnienia, odbijają się od ścian i poobijane tną przestrzeń. Zmieszane tworzą szemrząco-klekocząca kakofonię indywidualności. Gdyby jednak podjąć próbę wyostrzenia poszczególnych osób, okaże się, że rozmywają się w tłumie przepływającym przez budynek kolorową masą. Jedynie szczególnie charakterystyczne drobiazgi przesuwają człowieka z tła na pierwszy plan.
Wejście w sferę delikatnej, srebrzysto-fioletowej chmury zapachu sprawia, że z roju wyłania się pierwsza kobieta. Jej perfumy są oplatającą wstęgą mgły. Dopóki uwaga skupia się na wanilii, woal wywołuje wrażenie łagodności, ale inne nuty budzą skojarzenie ze splotami wężowego cielska. Gdyby ktokolwiek mógł dotknąć tego zapachu,  poczułby pod palcami gładką skórę węża. Gdyby dobrze się przyjrzał, ujrzałby opływowy kształt, który wijąc się, sunie pewnie w powietrzu. Tak pachnie elegancko zapakowana tajemnica.
Korytarz przechodzi w duży hol. Lśniąca posadzka w podłogę stylizowaną na drobną kostkę brukową. Druga kobieta uderza wprost. Nie poprzez rozwarstwiający się stopniowo dym, a przez nagły, mocny impuls. Trochę zbyt mocny, by być przyjemnym. Intensywność, która prostotę zmienia w toporność, przywołuje na myśl kanciastą bryłę geometryczną. A powinien przecież kojarzyć się z latem, słońcem i radością.
Niespodziewanie w korytarz ostrego zapachu wchodzi trzecia kobieta. Zaskakuje tym bardziej, że znów przywołuje znaną mieszankę. Można ją nazwać, ale nie sposób opisać. Dziwna. Oryginalna. Rozbudzająca dziecięcą ciekawość. Połączenie intrygi i iskry szaleństwa. Zapach, którego nie można zobaczyć ani dotknąć. Bezkształtny, przezroczysty dla wszystkich zmysłów poza węchem. Niespotykane. Zapach, który jest po prostu zapachem. Szaleństwo.
Kolejne szklane drzwi rozsuwają się. Trzy mijane kobiety zostają w tyle. Próba przywołania ich wyglądu kończy się fiaskiem. Są takie dni, kiedy twarze, ciała, ubrania, mimika, gesty, sposób chodzenia… wszystko staje się ulotne. Pozostaje tylko zapach. Są takie dni, w których każdy napotkany zapach udaje się nazwać. Pierwsza kobieta miała na imię Hypnose. Druga - Sunflowers. Trzecia - Luluforever.

*konotacje z Altmanem czysto przypadkowe


Po przeczytaniu informacji, jakoby bakterie glebowe miały poprawiać nastrój i wspomagać procesy uczenia się, "gryzienie ziemi" nabrało nowego znaczenia. Jeśli kogoś  nie stać na Prozac, może pobawić się w dżdżownicę.
A propos "dż", powoli przestaje dżdżyć w naszym pięknym kraju nad rozlewiskiem. Lokalne podtopienia niektórzy okazyjnie wymienili na budynki wylatujące w powietrze. Jak wieść gminna niesie przyczyną powstania ziejącej dziury w zewnętrznej ścianie domu był wybuch gazu doprowadzonego nielegalnie dętkami rowerowymi do mieszkania, którego lokatorów uprzednio owego dobra pozbawiono. Być może plotka obrosła już na tyle w ludzką fantazję, że najnowsza wersja podaje źródło iskry inicjującej small bang i bez zbędnego kombinowania uwzględnia chociażby smoka hodowanego w piwnicy (takoż nielegalnie, widział kto legalnie  hodowane smoki?).
Dzięki całej sytuacji po raz kolejny przekonałam się, że telewizja jest medium nobilitującym. A to panią z warzywniaka, która amatorsko tańczy-śpiewa-recytuje, śmiało nazwie gwiazdą, a to zwykły dom wyniesie do rangi kamienicy. Efekt jest taki, że prostego człowieka nagle dopada refleksja i gryząc w dupę, brutalnie uzmysławia, iż jego życie rozgrywa się w nierzeczywistym świecie platońskich idei - piękna, dobra, porządnych kamienic... Tymczasem na codzień wszystko spełnia jedynie zaniżone wymogi formalne. Nie dziwi więc oderwanie od życia i utrata poczucia realności. Wprawdzie człek może jeszcze próbować wierzyć w złudzenia optyczne, ale gdyby posiadał zalegające pokłady nierozdysponowanej wiary, to prawdopodobnie wcale nie miałby problemu. Odgrywa więc z zadziwiającą łatwością życie. Całkiem przyzwoite i całkiem płaskie. Bez najmniejszej szansy oddania się kultowi perspektywy.

Piszę te wszystkie głupoty, żeby odwlec chwilę gwałcenia własnego mózgu strasznie strasznymi rzeczami, ale ileż można..., zatem miłego dnia, Robaczki :)

chwilowa lista pragnień - suplement

Małym, niegrzecznym bogom już dziękujemy.

hologram


Warstwa świadomości z zadziwiającą łatwością odkleiła się od istnienia i przyjęła wygodną pozycję obserwatora.
Życie się dzieje. /wybrzmiało głosem Czubówny/ Poruszam się. Uśmiecham. Wywiązuję z obowiązków. Działam. Wchodzę w interakcje z ludźmi. Nie pojawił się żaden zewnętrzny symptom zmiany.
Nie mogę tylko zrozumieć, kto tak naprawdę wita się moją ręką. Kto wypowiada słowa moimi ustami. Kto planuje moje wakacje. Kto budzi się w moim łóżku i używa mojej szczoteczki do zębów. Kto bez wahania sięga po moje perfumy, a później wypija moją kawę.  Kto działa w moim imieniu i podejmuje decyzje o długoterminowych konsekwencjach. Wreszcie kto do cholery marnuje moją codzienność.
Nie wiem, kim lub czym jesteś, ale nie chce mi się ciebie poznawać.
Wystarczy mi pewność, że niewiele masz wspólnego z człowieczeństwem. Jesteś co najwyżej przejawem, hologramem, marną grą świateł. Nie można cię dotknąć. Jeśli ktokolwiek, zamiast poprzestawać na powierzchni, wejdzie głębiej , przeniknie przez ciebie.
Nie znoszę zegarów, bo ich jedynym zajęciem jest siekanie czasu. Nie cierpię zmechanizowanych ludzi, których jedynym zajęciem jest staranne cięcie życia na odcinki zadań do wykonania. Dlatego wynoś się z mojego życia obcy tworze zabezpieczający przed stoczeniem. Wynoś się pasożycie hodowany na pożywce ładu społecznego. Znikaj, nawet kosztem... zresztą nieważne. Emocjonalny ekshibicjonizm też ma swoje granice.

wesoły mar szyk pogrzebowy


Utknęłam gdzieś w okolicach 21 roku mojego życia. Niektórzy tkwią w wieku, epoce i nie mogą jej opuścić, przekroczyć, co czyni ich
niewartymi zapamiętania przez potomnych. Ja ugrzęzłam w sobie. Zatrzymałam się x dni-miesięcy-lat temu i zachowuję się, jakby
dopadł mnie paraliż senny. Pozwoliłam opanować się marom umysłu, noc w noc zapełniam kolejny kosz mar. Nie pytaj o moje rachunki za wywóz śmieci na wysypisko.
Nie rozwijam się, chyba że w smugę mgły. Coraz mniej rzeczywista, coraz bardzej iluzoryczna, przenikam przez ściany niczym duch. W niczym nie znajduję oparcia. Jak dym wnikam przez szczeliny. Jestem wyziewem z cudzych płuc zakorzenionym w zmęczonej, zakurzonej przeszłości.
Chwilowym zawirowaniem uwikłanym w problem własnej chaotyczności. Jestem wstęgą nieczystego oddechu łączącą obce sobie ciała. Natrętnym pasmem myśli rozmazanym przez chłód deszczowej nocy.
Czuję się pewnie tylko wtedy, gdy mogę nagle zniknąć. Rozwiewam się szybko, ale niejaką przyjemność sprawia mi świadomość zostawiania maleńkich, trujących śladów na delikatnym nabłonku wspomnień.
Kropelki
            kropelki
                        kropelki
                                    mocnej wody.
Z nowych rzeczy tylko jedno - zaczęłam lubić akwaforty.

*


Kolorowe światy hodowane w akwarium wyobraźni. Mózg wyjęty, zajęty, zanurzony w sztucznie barwionych falach w ramach terapii, która wyzwala od zszarzałej codzienności. Tymczasowa rezygnacja z namacalności rzeczywistości na rzecz pierwotnej, przetrwalnikowej użyteczności miraży, z rzadka rzeźbiącej pragnienia i wyznaczającej kurs realności.
Tak brzmi chyba definicja marzenia.

chwilowa lista pragnień

Chciałabym, żeby niebo zaczęło się burzyć. Żeby jakiś mały, niegrzeczny bóg zamieszał patykiem znalezionym na leśnej ścieżce w kotle chmur. Żeby zniszczył kopułę, rozdarł stalowoszarą materię, zalał świat kroplami deszczu i strumieniami elektronów. Chciałabym, żeby nieodpowiedzialnie uwolnienił bezzasadną wściekłość świata. Żeby obudził drzemiącą bestię i pozwolił poczuć budzący dreszcz oddech natury na karku. Chciałabym zachłysnąć się szaleństwem żywiołu, aby ukoić własne myśli i zyskać chwilę spokoju.

paracelsus i wrony


Zasuszone ćmy wspomnień obracają się w pył i znikają zabrane przez pierwszy powiew zasianego przed laty wiatru. Znalazłam się na pustkowiu, na którym mogą wykiełkować tylko szalone wichury i pojedyncze przeklęte rośliny. Tutaj rzadko pojawia się człowiek. Pewnie dlatego wrona łypie na mnie na wpół złowrogim, na wpół zaciekawionym okiem. Śledzi każdy ruch z najwyższych gałęzi swojego wiecznie zielonego drzewa. Gdzie miałoby rosnąć, jeśli nie tu? Na niczyjej ziemi niepewności, gdzie nawet odległy horyzont faluje niezdecydowaniem. Im dłużej tu jestem, tym mocniej wyczuwam gorzki smak upłynnionych granic. Tym silniej umysł przekonuje mnie o słodkim posmaku każdej goryczy.
Ptak zaczyna się niecierpliwić i machać wściekle skrzydłami. Trzepot zdaje się poruszać gałęziami, z których spada deszcz nasion.
A więc to już. Ostrość spojrzenia.
Ponad granicę wahania wyrasta drewniana rudera. Wiem, co w niej znajdę. Zaraz za progiem stare, zniszczone słowa. W piwnicy spleśniałe, zmęczone marzenia. Na końcu strych zaplątany w pajęczyny strachu.
To nie dom, a przedsionek. Maleńka próbka atmosfery kolejnego dnia.

kręgi na piasku


Nie uciekniesz od prawdziwej natury. Nie oszukasz jej podstępem, retorycznymi sztuczkami, chemicznymi związkami. Nie zmienisz, chyba że zamierzasz wyrwać z korzeniami i pozwolić zdechnąć.
Eksperyment można uznać za zakończony.
Jeden z osobistych światów ponownie zatoczył krąg.
Witamy z powrotem... Jak widzisz, tu niewiele się zmieniło.
Nieprawda?
Przecież wiesz, że to twoje spojrzenie jest inne. Głębsze o kolejną pustkę i nasycone kilkoma soczystymi obrazami. Stąd polepszenie ostrości i intensywności.
Cały czas się uśmiechasz. Właściwa reakcja na powrót do domu.

*


Trudno przekonwertować słabość w siłę, ale jest to możliwe. Tylko sam proces cholernie boli.
Najważniejsze jednak, że w końcu się dokonuje.

*


Współczucie? Emocjonalne pasożytnictwo.

/formalnie: co najwyżej komensalizm, ale to już słabo brzmi/

blog znów jest osobisty


Mag gnie topór a nawet topole i stąd się biorą karty do bankomatu.

Na szybie przycupnął seledynowy owad z przezroczystymi, żyłkowatymi skrzydełkami, które w świetle mienią się tęczowo. Do czasu zwęglenia oczywiście, bo insekt należy do gatunku lubującego się w kończeniu żywota w lampach. Gdy już dokona, opada w formie poczerniałej i skurczonej na sterty białych kartek. I kontrastuje.
Tak w każdym razie drzewiej bywało.
Dziś Zielony znajduje się w świecie za szklaną barierą. Zresztą odkąd zamieszkała ze mną bestia, prawdopodobieństwo, że jakikolwiek owad zdąży złożyć siebie w całopalnej ofierze z wykorzystaniem piekielnego ognia świetlówki halogenowej G9, gwałtownie spada. Dup!* Do zera. Bestia wiedziona instynktem poluje na każdą ruchomą oznakę budzącej się do życia wiosny. Od prążków interferencyjnych na firanie począwszy, na małych zwierzętach skończywszy. Jeśli ofiara pomyślnie przejdzie weryfikację i zostanie uznana za formę białkową, będzie pożarta lub złożona w darze. Ekhem... W darze... Najwyraźniej nieopatrznie zadeklarowałam gotowość podjęcia się utylizacji zwłok.

Puenty nie będzie.

*` Jako onomatopeja a nie dopełniacz liczby mnogiej od rzeczownika dupa.**
** Gwiazdka prim pojawia się tylko po to, żebym mogła użyć słowa onomatopeja; od lat jestem jego zagorzałą wielbicielką (z powodu gorzały wyrzuciłam "wielką" i zrezygnowałam z dobrze zapowiadającej się aliteracji - więcej w monografii 'O zgubnych skutkach fermentacji alkoholowej').
*`` wyobraziłam sobie zastąpienie poczciwego dup! bardziej ścisłym bęc!, po czym parsknęłam śmiechem. Pomysł użycia bęc! jest tak kuriozalny, że będę musiała go kiedyś zrealizować.

PSst
Doniesienie z ostatniej chwili. Przypadkowo zidentyfikowałam Zielonego jako złotooka drapieżnego (Chrysoperla carnea). Nie wierzcie bezgranicznie Wikipedii: "Jesienią samice często wlatują do mieszkań, aby tam przetrwać zimę". Przetrwać! Dobre sobie. Prawda jest taka, że wlatują, żeby popełnić samobójstwo.

.

wmilczeć się chcę
w siebie

piasek w ustach, piasek pod powiekami, piasek zatykający pory myśli


B e z s ł o w i e

kraina, w której czasami trzeba żyć

wyobraźnia II


/Strzęp wyrwany ze snu sprzed miesiąca. Przez cały ten czas zastanawiałam się czy mam ochotę go tu zamieszczać. Stwierdziłam, że z punktu widzenia bloga nie ma sensu plątanie się w zawiłościach fabuły. Istotny jest zapadający na długo w pamięci obraz, który w trakcie śnienia świadomość uznała za interpretacyjnie oczywisty, po czym odwołała się do Junga za co została natychmiast wyciszona. Poza tym ważna jest chronologicznie pierwsza senna wzmianka o wyobraźni. Na początku historii rzuconą na mnie klątwę może zdjąć tylko osoba wtajemniczona, posiadająca moc. Jej opis zamyka się w trzech słowach: "ona ma wyobraźnię"./

Otwierają się drzwi i do holu ogromnej rezydencji wpływają różnokształtne stwory. Płyną w powietrzu.
Zwracam uwagę wyłącznie na wielką rybę. Z daleka kontury jej obłego ciała wydają się rozmyte. Początkowo przypomina welonkę, ale falujące płetwy szybko przekształcają się w różnobarwne wstęgi. Migoczą fioletem, połyskują srebrem, mienią się szmaragdową zielenią i starym złotem.  W miarę zbliżania się do mnie kolory stają się coraz bardziej transparentne i z bliska mogę dostrzec, że ryba pozbawiona jest płetw, ogona, oczu… Całą powierzchnię jej ciała pokrywają ludzkie usta różniące się kształtem i wielkością. Niektóre otwierają się i zamykają, umożliwiając stworzeniu przemieszczanie się. Płynność ruchów działa hipnotyzująco.
Przypominam sobie, że już kiedyś spotkałam tę istotę. Ryba ma wgląd w przyszłość, zna wiele odpowiedzi, posiada wiedzę i mądrość. Ludzie, którzy się z nią spotykają, traktują ją z wielkim szacunkiem. Najistotniejsze jest jednak to, że pocałunek umożliwia nawiązanie połączenia i pozwala stworzeniu zaglądać  w ludzkie umysły i serca.
W rezydencji otaczają mnie ludzie. Niektórzy podchodzą do ryby, pytając o losy rebelii. Zaczynam pojmować, że wyczuwalnie napięta atmosfera wynika z konspiracji i pragnienia wyzwolenia się z niewoli.
Idę w ich ślady. Zbliżam się do istoty i spostrzegam, że gładka, łuskowata skóra ze wspomnienia pierwszego spotkania zmieniła się w zrogowaciałą, gruzłowatą tkankę. Usta miejscowo są pokryte  skamieniałymi wrzodami i naroślami. W porównaniu z reminiscencją pierwsze wrażenie jest odstręczające, ale natychmiast pojawia się we mnie przekonanie, że to złudne. Instynktownie wybieram jedne z ust, które wbrew obrazowi okazują się wyjątkowo miękkie i delikatne.
Nagle uzyskuję pełne porozumienie z rybą. W jednej chwili zarówno czuję, jak i rozumiem. Absolutnie.  Znajduję długo poszukiwane odpowiedzi na pytania, ogarniam całą sytuację, w której znajduję się ja i świat, a w tym czasie strumienie emocji swobodnie przeze mnie przepływają. Nagle  fala ogromnego smutku zalewa mój umysł. Rozlewa się w czaszce błękitem paryskim i bardzo mnie przygnębia.
Dociera do mnie, że cała rezydencja należy do człowieka, który więzi rybę i pozostałe fikcyjne stwory. Ryba wie, że chce ją zabić, ale na razie wykorzystuje ją do własnych celów. Jestem zdeterminowana, by jej pomóc, ale tutaj już wracamy do części fabularnej.

marginesy


"Idź do diabła!"
Piekielnie dobry tekst. Bez względu na to czy przeklinający wierzy w diabła. Może nawet lepiej jeśli nie. Wtedy, wypowiadając, od
razu odsyła do nicości.

*

"Muszę dorosnąć" - powiedziała, stając na palcach.

*

W didaskaliach jest coś poufałego. Pewnie dlatego od zawsze lubiłam czytać dramaty. Czułam się tak, jakby autor podchodził cicho od tyłu i szeptał mi prosto do ucha: "Popatrz... Tak widzę tę scenę. Tak ustawiam przedmioty i animuję postaci w mojej głowie..."
A później wszystkie podszepty i poufałości gwałciła moja wyobraźnia.  Świadomi dramatopisarze muszą być perwersyjni. Pewnie dlatego obcowanie z nimi sprawia mi przyjemność.

"


'INELUCTABLE MODALITY OF THE VISIBLE: AT LEAST THAT IF NO MORE, thought through my eyes. Signatures of all things I am here to read, seaspawn and seawrack, the nearing tide, that rusty boot. Snotgreen, bluesilver, rust: coloured signs. Limits of the diaphane. But he adds: in bodies. Then he was aware of them bodies before of them coloured. How? By knocking his sconce against them, sure. Go easy. Bald he was and a millionaire, maestro di color che sanno. Limit of the diaphane in. Why in? Diaphane, adiaphane. If you can put your five fingers through it, it is a gate, if not a door. Shut your eyes and see.'

James Joyce, Ulysses


"NIEUNIKNIONA MODALNOŚĆ WIDZIALNEGO: CO NAJMNIEJ TO, JEŚLI NIE
WIĘCEJ, pomyślane poprzez moje oczy. Godła wszystkich rzeczy, które przybyłem tu przeczytać, morska ikra i morskorosty, nadchodzący przypływ i ten butwiejący but. Smarkozielony, błękitnosrebrny, rdzawy: barwne znaki. Granice przejrzystości. Ale on dodaje: ciał. Więc zdawał sobie sprawę z ich ciał, nim zdał sobie sprawę z ich barw. Jak? Waląc w nie łbem zapewne. Ostrożnie. Był łysy i był milionerem, maestro di color che sanno. Granica przejrzystości w. Dlaczego w. Przejrzystość, nieprzejrzystość. Jeżeli możesz przesunąć przez nią swoich pięć palców, jest to furtka, jeżeli nie, drzwi. Zamknij oczy i zobacz."

tłum. Maciej Słomczyński

3


Pierwszy dzień po to, by nasączyć się muzyką.
Drugi dzień po to, by nasycić się powietrzem.
Trzeci dzień po to, by być pytajnikiem.
Trzeci dzień oczywiście nie może się wypełnić. Pytajnik jest tworem skrajnie niestabilnym i Wszechświat natychmiast dąży do unicestwienia planowanej nieokreśloności (nie rób wstydu, zaczynasz pieprzyć, jak Brazylijczyk od dużych liter).
Niech unicestwia, proszę bardzo, tylko dlaczego z nieskończonej puli możliwości wybiera coś takiego?
Bo jest starym, złośliwym skurczybykiem?
Cicho mi tam z oczywistościami.

wyobraźnia I


Sen jest zanurzniem. Lubię chwile z twarzą tuż pod powierzchnią przebudzenia, gdzie czuje się już ciepłe promienie wschodzącej jawy, ale myśli płyną jeszcze sennym nurtem. Znaleziona dziś krótka notatka sprzed kilku dni przypomniała mi o tamtej 4 czy 5 nad ranem.
Niepełne wynurzenie. Słowa wypowiedziane obcobrzmiącym głosem snu.

Dbaj o uczucia. Czucie to plastyczność wyobrażeń. Myśl - co najwyżej szersze horyzonty.


Zapisane na wpół świadomie. Zaraz potem zamknięcie powiek i łagodne, falujące opadanie coraz głębiej i głębiej.

sae i rozmowa z lustrzanym odbiciem


- Spójrzmy prawdzie w oczy.
- Byłoby łatwiej, gdyby nie miała pustych oczodołów.

lalka grająca


____________________________________________________________
odkręcane stopy, ręce, głowa
nóż sprężynowy zamiast mózgu
wciśnij guziczek a ostrze przebije czoło przy akompaniamencie upiornego śmiechu
(producent daje wieczystą gwarancję na wbudowaną negatywkę: "Histeria Lady M.")
____________________________________________________________

widzę się w lustrze oprawionym w czarną ramę

na wypolerowanym stole poszczególne elementy starannie ułożone
na czole ślad po ostatnim użyciu noża
zakrwawione dłonie
(pamiętasz?
delikatne maliny
soczyste truskawki
zapomnisz?)

nie wiem czy wszyscy mamy na myśli to samo, mówiąc "rozbierz"

królowe śniegu wyrastają na dziewczynki z zapałkami


Niektórzy ludzie idą szeroką drogą. Inni kluczą leśną ścieżką. Jeszcze inni pędzą autostradą.
A ja brnę w kolejną ślepą uliczkę. Pewnie dlatego tak lubię uciekać w przestrzeń gór, rozciągłość morza i otwartość pól, gdzie zostaję sam na sam ze złudzeniem nieograniczenia. Tym chętniej w zewnętrzną przestrzeń, im wewnętrznie bliżej kolejnego muru nie do przebycia.

Kiedy nie da się już zrobić kroku naprzód, z konieczności zaczynam poznawać każdą cegłę, dziurę w ścianie, wybrzuszenia bruku, konsystencję błota w zależności od pogody. Wynajduję i badam detale, analizuję zagłębienia i niedoskonałości powierzchni.
Inni w tym czasie pokonują na swoich drogach setki-tysiące kilometrów, a ja siadam na murku przy śmietniku  wpatrzona w zasnuty firanką horyzont pobliskiego okna. Niebo chmurzy się, próbując ukrócić wybujałe aspiracje wzroku. Pozostają wyłącznie wykwity własnego umysłu, który błyskawicznie adaptuje się i zagnieżdża w zaułkach. Gdzieniegdzie, ku mojemu zaskoczeniu i radości, pojawiają się jeszcze pojedyncze porosty. Znak, że jeszcze nie wszystkie tkanki duszy toczy choroba.
Obserwuję spektakl wyświetlany na obłupanych kamieniach i czekam.
Czekam na spotkanie. Bo spotkać się można tylko w ślepych uliczkach.
Przecież nikt nie lubi wracać po własnych śladach. Trudno od razu przyznać się do błędu, tym bardziej że dotarliśmy tu oboje. Dlatego trwamy. Z trzech stron otoczeni murem. Za plecami wzrasta ściana wstydu, po której przecież i tak będzie trzeba się wspiąć, ale jeszcze nie teraz. Odsuwamy tę chwilę w na wpół dobrowolnym uwięzieniu. Aż nas zmierzi złowolna połowa.
Zanim to nastąpi, próbujemy się poznać. Szperamy w  pęknięciach codzienności. Odkrywamy zakamarki intymności.  
Po każdym spotkaniu zapalasz papierosa i wylewasz benzynę z zapalniczki. Dym splata się ze smugami myśli, podczas gdy barwna plama koloruje bruk. Z każdą kolejną kroplą czasu śmielej i intensywniej.
Nie wnikam, skąd masz te wszystkie zapalniczki. Obserwuję tylko dłonie, kiedy jarzy się w nich płomień i czasami zastanawiam się czy tym razem spadnie iskra.

Nigdy nie spada.

Mnie wystarcza jedna zapałka. W końcu robi się tak zimno, że musi pojawić się nowy ogień.
(Choć w duchu liczę, że tym razem przeklęty kawałek drewna złamie się w rękach.)
(Płonna nadzieja.)
Jeden rozbłysk i kolorowy dywan płonie.
Nieubłaganie.

Zostają tylko odblaski, cienie, płomienie.

'


Wydaje mi się, że pada śnieg.
Wydaje mi się, że nie tylko w mojej głowie.
Wydaje mi się, że to naturalna kolej rzeczy.
Dziwne. To zbyt oczywiste.

*

Zmiksuj mój mózg. Dzisiaj będzie miał smak czarnych porzeczek.

**


Wąziutkie strużki myśli spływają po ścianach. Dobrze, że pewne procesy dzieją się poza mną.
Siedzę i cierpliwie czekam aż niebieski sufit zawali się na głowę.

śródnocnie


marzec
miesiąc przeklętej potencji
czas niekończącej się nadziei na akt
kwintesencja beznadziei, jeśli już jesteśmy przy Arystotelesie
marzec
obiecuje, obiecuje, a milczy
(milczy rymuje się z wilczy)
co najwyżej spluwa zielonkawą flegmą z głębi zmurszałych płuc odpowiedzialnych za wentylację myśli
(przynajmniej wiadomo, skąd bierze się smród stęchlizny w mojej głowie)

cicho
nuć dalej piosenkę sprzed 80 lat, zamiast pomnażać niesmak
nuć
jak pająk snuje nić
żeby opleść ciało wyssanej ofiary
zawiń się w całun dźwięków i zaśnij
pozbawiony treści oskórku
śnij
swoje wielobarwne sny

(aq)


Z całej palety emocji wybierasz tylko kilka odcieni inspiracji.

No powiedz. Dlaczego spośród tylu technik decydujesz się na akwarelę, pomimo obłąkańczego wręcz zamiłowania do intensywności? Czemu później szkarłatnym pigmentem wyekstrahowanym z najczystszej wściekłości pokrywasz wszystkie ściany. Farbę kładziesz tak grubo, że prawie mogę zanurzyć w niej dłonie. Nawet gdybym chciała, nie potrafię się powstrzymać... Rozmazuję gęstą maź rozprowadzoną równomiernie po całej powierzchni i tworzę sygnowaną moimi odciskami palców fakturę.

Nie. Nie pomaga mi to zrozumieć, ale sprawia, że czuję.

No i powiedz... Jak radzisz sobie z freskami? W mojej wyobraźni trwa niekończący się remont. Naucz się szybko malować na mokrym tynku.
Proszę.

głupstwa, głupstwa


Galaktyki wirują, gwiazdy nonszalancko spluwają plazmą, a szaleńcy eksmitowani z naszego Układu Słonecznego zaplatają warkoczyki Drodze Mlecznej.
Normalny dzień człowieka w pozornie oswojonym zakątku Uniwersum dobiega końca. Było dobrze, myśli człowiek, mechanicznie odhaczając w głowie listę wrażeń, zdarzeń, odkryć i osiągnięć. Dobrze - myśli, przybijając do ściany pierwszy obrazek przedstawiający olbrzyma nacinającego skórkę ziemskiego globu idalnie wzdłuż południka 18° 59′ 9″ E. Było - dodaje z nutką goryczy, sięgając po kolejną ilustrację, na której ogromne palce giganta zwijają w rulonik powierzchnię planety. Gdzie podziało się jest? - dopytuje człowiek, ale świat uparcie milczy. W rękach człowieka pozostała wyblakła akwarela zwiastująca przybycie o wschodzie słońca armii kosmicznych karzełków rozwijających z rolek nowe krajobrazy. Nikt z obsługi nie zwraca już uwagi na zachowanie ciągłości. Ludzie i tak nie zauważają zbyt absurdalnych zmian, a wszelkie ich przejawy natychmiast neutralizują racjonalizacją.
Jakaś część człowieka bez przekonania sugeruje, że czas już zajrzeć pod spódnicę jednej z reprezentacji rzeczywistości, ale głowę wyściela skojarzenie z zieloną murawą. Człowiek objętnie zerka z ukosa na wątpliwe wdzięki skrywane pod półprzezroczystą halką liczb i abstrakcji, po czym odwraca głowę w kierunku migających na ekranie dwudziestu dwóch punktów. To chyba kwestia zachowania wewnętrznej równowagi.
Wszechświat ciężko westchnął i przewrócił się na drugi bok. Uwadze człowieka nie uszło, że staruszek ma nieco nieświeży oddech.

ekshibicjonistycznie


Teksty, które tutaj czytasz, są jak muszle wyrzucone na brzeg przez fale. Znajdujesz je na plaży, przykładasz do ucha i wydaje ci się, że słyszysz szum morza, a tak naprawdę słuchasz wzmocnionego kształtem konchy szumu własnej krwi.
Zbytnio upraszczam?
Być może od czasu do czasu udaje mi się napełnić puste formy treścią i zabłąkany mięczak urozmaica szum cichym mlaskaniem. To czy je usłyszysz, zależy od celu twojej wizyty. Przychodzisz tu słuchać siebie czy mnie?

Wiesz... chciałabym każdą formę wypełnić mięsistą treścią, zamiast liczyć na szum w twojej głowie. Chciałabym, żeby ze skorup wypełzały ślimaki, wdzierały się przez przewód słuchowy i zagnieżdżały w twoim mózgu. Chciałabym, aby dopadała cię nieodparta pokusa wyssania zawartości muszli. Nawet jeśli znajdziesz w niej tylko słoną wodę, pragnienie zmusi cię do powrotu.

Aż się prosi o puentę w postaci szumu wody spuszczanej w muszli klozetowej.

***


Mylcie się, póki możecie. Jeśli ci, którzy twierdzą, że człowiek może osiągnąć doskonałość, mają rację, kiedyś nie będzie was stać na luksus błędu.

Naprawdę rozumiem ufność pokładaną w dążeniu do doskonałości. Już jako dziecko lubiłam wierzyć w koszmary.

/suplement 13.03./
/Koszmary bezwględnie darzyłam szczerą sympatią. W przeciwieństwie do snów i koncepcji z gatunku zwykłych i pozytywnych, które nie zawsze mogły pochwalić się imponującym uzębieniem w nienagannym stanie, nie warczały na przechodniów, nie mruczały w częstotliwościach odpowiadających burczeniu wygłodniałych, mitologicznych bestii i zakładały podjerzanie kolorowe ubranka, zamiast nosić się w klasycznie ciemno-demonicznych barwach (skropionych dużą ilością krwistej czerwieni)./

chmurność


Chmury kłębią się w głowie, ale wypełniają przestrzeni słodką pustką waty cukrowej. Nie są też efektem zanurzenia głowy w chmurach. To chmury ciężkie, gęstnięjące szarością, napęczniałe mokrą niepewnością. Ich suszenie nigdy nie przynosi niczego dobrego. Zbijają się w kłębek, przywierają do siebie tak mocno, że punktowo odczuwam pulsujące wahania ciśnienia. Z chmurnej zasłony zostaje coś na kształt kuli splątanych nitek, której powierzchnia zroszona jest lepkimi kroplami czarnowidztwa. Kasandra miała cały mózg oblepiony tą przeklętą rosą i jakoś nie było chętnych by spijać nadmiar z jej ust. Czasami lepiej milczeć, zwłaszcza że jeszcze trochę brakuje mi do poziomu prorokini. (Tylko troszeczkę, na najbliższej wyprzedaży niepowodzeń kupię odrobinę pakowanej w szary papier pokory).
      Zasady są proste.
      Nie dotykaj kłębka. Zajmij czymś dłonie. Nie patrz na wystrzępione sznureczki.
      Nie patrz na strzępki.
      Nie patrz na strzępki.
      Zostaw tę końcówkę!
Nienawidzę prostych zasad. Zbyt łatwo można je złamać. Łamanie powinno być skomplikowane, wtedy jest przyjemniejsze, a przynajmniej ciekawsze.
Niestety, z powodu zwykłych niedoskonałości sfery, włókienka niepokoju zaczęły się rozwijać. Pierwsza, drażniąco wystająca niteczka, którą delikatnie szarpnęłam, zapoczątkowa reakcję łańcuchową. Mój umysł, niezależnie od okoliczności, dysponuje wielokrotnością masy krytycznej niepokoju i może równolegle zaopatrywać różnorodne obszary działalności. A samorodne kłębowiska są dla niego istną gratką.
Nie ma już odwrotu. Szlaki myśli zapętlają się, impulsy utykają w przypadkowych węzłach, skrzące się synapsy nikną rozproszone na grafitowoszarym dymie, który - przysięgam - nie wiem skąd się bierze, ale musi pochodzić z niewyczerpanego źródła. Neurony wciąż przewodzą myśli, ale ja tracę zdolność jasnego widzenia.
Czekam na burzę. Deszcz, wicher i błysk. Dreszczem spływające wypełnienie.

pytania egzystencjalne i widmo bycia passe

W drzwi garażowe wetknięta ulotka:
 "Spawanie plastików. Regeneracja elementów z tworzyw sztucznych."
Sprawdźmy - chirurgia plastyczna, naprawa samochodów, a może zawoalowane pytanie: czy jesteś już bioniczna?

ideały


Znalazłam doskonały odcień czerwieni.
Znalazłam odcień doskonałej czerwieni.
Nie mogę się zdecydować.
W samej doskonałości jest coś nieumiarkowanego, więc usprawiedliwione będzie zdanie:

Znalazłam doskonały odcień doskonałej czerwieni.

miasto wmyśla słowa w moją głowę

Człowieczeństwo sprowadza się do naprzemiennego szukania poczucia odrębności i poczucia zjednoczenia.

diamonolog


- Co się stało? Obraziłaś się? Dlaczego milczysz? Nie słyszę twojego głosu. Słyszysz? To ty? Mówiłaś coś? Nie rozumiem twoich słów. Czemu cię nie ma? Przerwij tę cholerną ciszę! Nie bądź dziecinna i porozmawiaj ze mną. Proszę...
- Po co?
- Nie mogę bez ciebie podejmować decyzji.
- Możesz i robisz to. Nie słuchasz mojego głosu. Mówisz do mnie "ty", a przecież jestem tobą. Odsuwasz mnie od siebie. Nie poprzez izolację i zamknięcie w dźwiękoszczelnym pudełku, bo wiesz, że to mało skuteczna metoda. Wiesz, że mogę malować obrazy na ścianach więzienia, a one przenikną do twojego umysłu. Dlatego odsuwasz mnie, ustawiając w gigantycznym chórze głosów. Mówisz: wypowiadaj się na równi z innymi. Przebijesz się, gdy będziesz dostatecznie silna. Będziesz dostatecznie silna, gdy poczujesz, że masz coś wartościowego do przekazania. Masz czego chciałaś. Kakofonia głosów rozbrzmiewa w twojej głowie. Obraz świata jest pełniejszy, a ty zawsze bez sprzeciwu godziłaś się ze sprzecznościami, które są jego konsekwencją.
- Ty też tego chciałaś.
- Tak. Chciałam, ale nigdy nie sądziłam, że zdegradujesz mnie do roli drugoplanowego głosu. Nie przypuszczałam, że będę krzyczeć, choć to takie poniżające. Pamiętasz, gdy całe ciało drgnęło? To była reakcja na mój wrzask. Pamiętasz tamto szarpnięcie w środku? Musiałam wtedy siłą uciszyć obcobrzmiące głosy pozornego rozsądku. Pamiętasz? Tamten irracjonalny dreszcz. Szeptałam wtedy tak długo, aż znalazłam częstotliwość rezonansową tego przeklętego gmachu, żebyś tylko zwróciła na mnie uwagę. I później, pamiętasz? Całe wnętrze się skręciło, a tobie zabrakło tchu. Udusiłam wtedy kilku drących się głupców, żeby móc cokolwiek powiedzieć. Ani razu mnie nie posłuchałaś. Mogę to zrozumieć, nie zawsze mam rację, ale nigdy nie wybaczę ci braku działania wskutek zasłuchania w polifoniczny szum. Dopóki ignorowałaś mnie i wybierałaś źle, mogłam próbować dalej, jednak teraz każdy kolejny głos pogrąża cię w coraz większym zgiełku. W miejscu, do którego mnie zesłałaś, wszyscy chcą mówić, więc zamilkłam, licząc na to, że cisza odbije się na tle chaosu.
- Wróć. Proszę...
- Dokąd? Mam wrócić, bo nie potrafisz nawet stwierdzić na jaką kawę masz ochotę? Mam wrócić, ponieważ nie możesz dłużej znieść permanentnego wahania, a życie nie może żywić się niezdecydowaniem? Mam wrócić z całym brzemieniem odpowiedzialności za sądy i działania? Z ciężarem niesprawiedliwości wybiórczości i trudem rezygnacji z możliwości? Dokąd mam z tym wrócić?
- Do mnie.

7:02 kawa jest zimna


Minęła ostatnia chwila, w której miała odpowiedni smak. Wystygła za bardzo pomiędzy dwoma łykami, choć nie potrafiłabym dokładnie wskazać momentu przejścia dobrego w złe. Rozmycie granicy oscyluje gdzieś wokół przyzwoitego.
W tym tkwi jednen z problemów ludzi. Próbują wykreślać linie demarkacyjne w ciągłym świecie, a kiedy kończą, zaczynają ich zawzięcie bronić. Zaciętość nie powinna dziwić nikogo, kto kiedykolwiek kopał okopy.

puls

Dłuto w dłoń i skuwaj lód. Aż do ostatniej warstwy otaczającej rdzeń tętniącej tkanki życia. Może okazać się, że powierzchnię pokrywają dodatkowo niezliczone łuseczki chłodnej obojętności. Wtedy cierpliwie każdą z nich podważ i wyrwij. Chociaż włókna czucia będą się skręcać i wić a naprężone, najdelikatniejsze niteczki myśli drżeć, nie przestawaj. Tak trzeba. Pojedynczo i zdecydowanie. Poszarpane jądro istnienia, chwilowo pulsujące głównie bólem, zregeneruje się. To taka cudowna właściwość życia, zupełnie obca kryształowej skorupie.

/bo każde kolejne słowo to tylko tik nerwowy/


Przegryziony język.
Trudno bardziej czytelny komunikat.

dygres-ja

Poczuję się nieswojo, gdy ludzkie opinie na mój temat staną się kiedyś spójne i niesprzeczne.

osad


ci
sza

wywiad

rozpuściłam mózg na ogniu bez dymu, w wyniku czego powstawał dżinn rureczkami doprowadzany do wnętrza czaszki. duch skraplał się od razu na trupiozimnej pokrywie i z odgłosem mlaśnięcia wpadał do szarawej, bulgoczącej masy. przez otwór wlotowy po kuli wlałam wytrawny wermut. kombinacja, choć tak prosta i powszechnie znana, konsystencją doskonale odpowiadała lepkawym myślom, które nadmierną rozciągliwością zaburzały ostrość moich sądów tamtego dnia. tutaj dochodzimy, panie doktorze, do prawdopodobnej przyczyny tego nieszczęsnego wstrząśnienia mózgu. mimowolnie wchłonęłam bonda w dzieciństwie, a później już mózgu nie dało się doprać, pomimo stosowania szeroko reklamowanych środków piorących. ale może to i lepiej, panie doktorze. gdyby się udało, pewnie teraz byłabym zmieszana, a przyzna pan, że w zaistniałej sytuacji to niewskazane. tak, powiedziałam już o wszystkm, co może mieć znaczenie. no wie pan! jak pan śmie podważać moją wiarygodność na podstawie braku jednej małej oliwki? co za bzdura! to nie żaden nonkonformistyczny manifest. naprawdę nie mogę pojąć, jakim cudem w pańskim wyobrażeniu woskowa, zielonkawa oliwka w całej swej oliwkowatości nie zaburza kompozycji. obrzydliwość. takie nieposzanowanie estetyki i brak dobrego smaku.