życzenia


| cienie nicienie | cienie ni cienie | ni cienie, ni nicienie |

Przemiana w byt pasożytujący na życiu prędzej czy później skutkuje nabyciem umiejętności oddychania beztlenowego.
Nie ma tlenu. Nie ma ognia. Wtedy nawet ludzie z zapałkami nie robią wrażenia. Majaczą za mętną szybą pamięci jako wspomnienia blaknącego znaczenia. Pozostaje jedynie rozmazanie otwartą dłonią konturów ich przebrzmiałego zaistnienia pozostawionych na zaparowanym szkle.
To nie życie - bez oddechu topiącego szkło. To nieżycie - bez tlenu. To nie życie, gdy nie można spłonąć. To nieżycie, gdy nie można dać się zniszczyć.

Jeśli można mieć w nieżyciu jakieś życzenia - nawet jeśli są pakowane pojedynczo w papier z trój- lub siedmiobarwnego cierpienia - to poproszę.

Chcę znów oddychać ogniem.

bzz


Trwonię czas. Rozmieniam go na drobne i gubię w przypadkowych miejscach. Resztki, które później znajduję na dnie kieszeni, kruszę w dłoniach i rozsypuję z premedytacją na północnym wietrze. Tym przywiewającym kruki z oszronionych magią opowieści, a ostatecznie pozostawiającym tylko spierzchnięte usta i strzępki czarnych myśli na progu wyobraźni.

"Nie ma czasu bez znaczenia" znaczyłoby, że każdy czas ma znaczenie.
Mówiąc wprost, "Bez znaczenia nie ma czasu". Mój czas znika, ponieważ obojętność z definicji się nie zmienia.

ciekawi są ludzie ciekawi


Uwielbiam ludzi pytających - z błyskiem inteligencji w oku, charakterystycznie niespokojnych po zauważeniu niespójności rzeczywistości. Ze zdrową bezkompromisowością dziecka pytających zawsze i wszędzie niezależnie od okoliczności. To oni zaskakują, a zaskoczenie stanowi szczególnie wartościowy element życia.
Dobre pytanie jest bezcenne w porównaniu z nawet najlepszą i najpełniejszą odpowiedzią. Dobre pytanie znaczy więcej od najbardziej inspirującego wywodu. Dobre pytanie drąży głęboko i tkwi w człowieku dopóty, dopóki nie zostanie wydłubane przy pomocy odpowiedzi.

Żywe umysły charakteryzuje właśnie umiejętność odpowiedniego formułowania pytań, a nie konieczność rozwiązania problemu będąca jedynie naturalną konsekwencją pojawienia się drażniącej wątpliwości.

.

Życie roztopiło się w permanentnym déjà vu.

cień bezbarwności


Gigantyczna ćma rozkłada nade mną swoje szarobrązowe skrzydła. Trzepocząc, nieustannie strząsa pył, który zaprósza oczy i osadza się w drogach oddechowych.
Wygląda na to, że oddycham drobnocząsteczkowym cieniem.

optymistyczny cytat na zakończenie dnia gratis:

Kiedy będziesz w moim wieku, zaczniesz zauważać, co jest na niebie. Zaczniesz się martwić, że to może sępy.
Terry Pratchett

smuga cienia


Smuży.
Smugi dymu. Smugi dźwięku. Smugi myśli. Wiją się w górę, coraz rzadsze i bardziej rozmyte, aż stają się w końcu nierozróżnialne. Nie wiem czy drżę ja, powietrze, czy może drobinki zakłócające przejrzystość dnia.
Czuję się tak, jakbym wygrzebywała się spod niekończących się warstw światła i cienia. Po skórze spływają strużki czystej jasności, suną pasma zaciemnienia. Brnę wyżej, aż pojawia się chłód skraplający wijące się wstęgi światłocienia. W chmurzącym się, wilgotnym mroku tylko gdzieniegdzie błyszczą kropelki blasku. Połknięcie choć jednej z nich może sprawić, że cały układ nerwowy zaiskrzy i nie będą to tylko zimne ognie. Poczułabym, jak ciepło przyjemnie rozlewające się w ciele zagnieżdża się w zakamarkach. To ważny zapas.
Bez niego nie przetrwam kolejnej zimy nieistnienia.

3


Godzina trzecia cieniutkim ostrzem tnie noc równo w połowie.

Kiedy o niej myślę, wygląda jak falująca zorza polarna. Kiedy kładę się spać, widzę jej barwy blaknące aż do granicy bezbarwności. Kiedy o niej wstaję, wynurza się z czerni nieokreślonej i przechodzi w wyraźnie okonturowaną świadomością czerń głęboką.

Trzecia jest dziwna. Niepokojąco inaczej wibruje.

V^V^V


Dopadła mnie w końcu kanciastość rzeczywistości.
Nie znajduję nawet najmniejszego kawałeczka gładkiej powierzchni dającego oparcie zbyt ciężkiej głowie. Nie istnieje żaden skrawek miękkiej nocy, w którym można by zatopić twarz i na kilka słodkich chwil wstrzymać oddech myśli. Nie ma. Na wszystkich poziomach świat jeży naroża.
A ja zaczynam być tym potwornie zmęczona.

mięso i kości zostały rzucone


Najbardziej lubię te myśli, które trwają ułamki sekund, a ja czuję je całą sobą.
Problem zaczyna się, gdy próbuję je utrwalić w słowach. Całość przypomina mozolne rozplątywanie kłębka wyjątkowo niesfornej włóczki, i w efekcie ubieram króciuteńką chwilę w zdecydowanie zbyt długobrzmiące, brzęczące metaliczną sterylnością słowa.
A najlepiej byłoby po prostu odrąbać starannie mięso od kości i to jeszcze potrafię zrobić, tylko nie mogę zdecydować, którą część rzucić, a którą wyrzucić.
W związku z tym kładę na blacie obie - każdy wybierze coś dla siebie.
Niecierpliwym polecam wyssanie esencji ze szpiku.
A dla masochistów dokładam kilka bezużytecznych resztek.


Słowo wyjaśnienia od tasaka(1)
Pewne informacje człowiek po prostu posiada. Przyjmuje na przykład, że istnieje siła grawitacji, ale nie zastanawia się nad jej wpływem, robiąc kolejny krok. Tylko w szczególnych sytuacjach, kiedy dajmy na to, spada z jabłoni, wiedza o oddziaływaniach grawitacyjnych może wypłynąć* z pamięci i zalać świadomość. Wprawdzie chwilę później sama świadomość się zleje, ewentualnie myśl zostanie wyparta przez ból, ale całe zdarzenie daje szansę na poczucie wiedzy całym sobą.
Innymi słowy, jak spostrzegł starożytny myśliciel Ling Me, "są rzeczy tak oczywiste, że człowiek ich nie zauważa"(2) aż do chwili, w której życie nie dopisze do nich kilku wykrzykników.

*z prawdopodobieństwem, rzekłbym, nienachalnym

Mięso
Kiedy na porannym mrozie mózg uznał bez konsultacji ze mną, że palce u nóg wcale nie są krytycznym narządem i właściwie można się ich pozbyć, odcinając krążenie, stwierdziłam, że najwyższy czas oderwać się od świata pełnego odmrożeń. Zaczęłam rozważać możliwość modyfikacji rzeczywistości li tylko przy pomocy myśli. Kuriozum, podsumowałam.
I dokładnie w tamtej chwili mnie uderzyło!

Kość
Nagle!
Impuls wstrząsa całym ciałem.
Te wszystkie samochody, ludzie, zaspy, śnieg irytująco padający na ekran telefonu... Wszystko bez celu i bez przyczyny. Nikt nie wie, po co tu jesteśmy. Nikt nie zna tajemnicy istnienia Wszechświata. Wiemy tyle, co ludzie od zarania, a może nawet mniej, a jednak istniejemy. ...jak my możemy żyć?
No tak - właśnie dlatego, że skupiamy się na "jak?" i na "teraz".
Tylko że to wyjaśnienie jest absurdalne wobec absurdalności życia w świecie, o którym nikt nie wie, po co on ani dlaczego istnieje. Nauka jest tak absurdalna, żałośnie dopasowana do naszych możliwości zrozumienia mechanizmów działania. Wiedza jest tak absurdalna, ma tylko wypełniać i zajmować czymś myśli.
Samochody i ludzie na ulicach są tak absurdalni, gdy przemieszczają się dalej jak trybiki w zegarach. I śnieg. Tak cholernie absurdalny, a jednak topniejące płatki na ekranie mnie irytują! Moja irytacja jest tak absurdalna!

Szpik kostny
Nie pojmuję, jak istoty ludzkie mogą żyć od dziesiątek tysięcy lat, nie poznawszy odpowiedzi na najbardziej kluczowe pytania, o cel i przyczynę istnienia świata. (3)

Chrząstki
Zaczęłam się śmiać na tamtej ulicy. Z bezsilności i absurdalności. Powszechna oznaka szaleństwa. Przecież śmiech jest dialogiczny. Człowiek nie powinien być samowystarczalny w tej materii. Ergo zalęgło się we mnie nadprogramowe życie. Sublokator w głowie.
/Phi, też mi odkrycie/.

Ścięgna
Nie żebym tego wszystkiego wcześniej nie wiedziała. Od dawien dawna posiadałam te informacje w każdej chwili swojego istnienia. Przetwarzałam je, tyle że abstrakcyjnie. O beznadziejności istnienia myślałam tak jak o sinusach czy tensorach. Beznamiętnie. Sinus mną wstrząsa dopiero wtedy, gdy pomyślę o bacie, zwłaszcza takim zakończonym ostrym, metalowym haczykiem, który może wbić się w ciało. A później ręka trzymająca drugi koniec porusza się w górę i w dół, fala biegnie w zwolnionym tempie...
Tak mniej więcej dziś trzasnęła mnie abstrakcja.

Mięso
A później lekko skończyłam urwaną myśl.
Przecież nic nie wiem o świecie, więc mogę myśleć, co chcę. Jakbym się nigdy niczego nie nauczyła. Nie ma błędnych myśli (na zasadzie niezgodności z tym, co nauczone; w szerszym sensie są, ale najpierw trzeba je pomyśleć, żeby odrzucić). Nie ma takiej
irracjonalności, która a priori byłaby nieuzasadniona, jeśli odniesie się ją do prawdy. A prawda jest taka, że wiesz NIC.(4)

_________________________
(1) Autor pragnie serdecznie podziękować za opatrzenie wstępem tak poranionego i krwawiącego tekstu.
(2) Czuję nieodpartą potrzebę mówienia rzeczy oczywistych. Gdybym potrafiła się oprzeć, musiałabym milczeć, co równałoby się wkroczeniu na drogę mądrości, ale jestem tylko kobietą, puchem marnym etc. Ulegam więc konieczności, lecz towarzyszy temu wstyd i zażenowanie. Dlatego też stwarzam myślicieli lub fikcyjne postaci i "cytuję". W cytatach jest coś autorytatywnego, a cudzysłów i obco brzmiące nazwisko sztucznie nobilituje. Truizm od razu awansuje do rangi mądrości życiowej i nikogo nie obchodzi, że jest to awans iluzoryczny. Przecież i tak większość mądrości życiowych  to oczywistości.
Dlatego też największy chłam będzie pojawiał się na blogu w cudzysłowie, żeby jakoś zatuszować rumieńce.
'Cytaty właściwe' i tak od jakiegoś czasu piszę kursywą.
(Zdradziłam teraz jeden ze swoich sekretów. Jeśli się rozniesie pozbawię się wielkiej frajdy).

(3) Pojmuję, w sensie widzę wytłumaczenie, ale nie pojmuję, jak można je uznać za wystarczające.

(4) Gwoli ścisłości. Nie dzielę się tutaj myślą. Dzielę się emocją.

domowe zwierzątka


Oswajam warczące poranki. Uspokajam je cichym, stanowczym głosem. Nie wykonuję gwałtownych ruchów, czekam aż same się zbliżą i pozwolą pogłaskać. Na razie łagodność jeszcze się sprawdza, ale z każdym przebudzeniem świt coraz bardziej obnaża kły, demonstrując rosnącą wściekłość świata.
Jutro-pojutrze-może-za-dwa-dni zaczniemy się szarpać, kaleczyć i gryźć.
Nie pytaj mnie wtedy, dlaczego mam zmęczone oczy i lakier starty z końcówek paznokci. Nie dociekaj, skąd huk wystrzału, skowyt o tak wczesnej porze i czy ten krzyk tuż po nim nie był przypadkiem mój. Nie wnikaj, po co na nocnej szafce nóż kuchenny i gdzie zapodziała się siekiera. Przecież i tak nie ma czasu, żeby palić w kominku. W zamian obiecuję, że już nie zapomnę o tłumiku, a zamiast próbować odciąć bestii język, od razu zmiażdżę jej krtań. (W myślach dodaję jeszcze, że gdy tylko przestaną drżeć mi dłonie, zadbam o manicure).
Zresztą widzisz, że w ciągu dnia zupełnie szczerze się uśmiecham, a iskierki radości gasną dopiero przy najdalszej granicy snu. A to dlatego, że pociesza mnie jedna perspektywa - gdy przyjdzie zmierzyć się z ostatnim brzaskiem, ten pożre mnie w całości. Nie muszę martwić się o własne truchło.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~


Czarne morze o gładkiej i lśniącej powierzchni rozciąga się aż po horyzont nocy. Zebrałam wcześniej w dłonie sztuczny blask z ulic zgaszonych zmrokiem, więc mogłabym rozsypać pełną garść latarnianych błysków i obserwować, jak pełgają po tafli połyskliwej ciemności. Czekam jednak na pierwszą zmarszczkę, która lokalnie zaburzy idealną gładkość zgęstniałej pomroczności. Czekam na potwierdzenie obecności.
Wytrwale, bo gdy zamykam na dłużej oczy, śnię jawę świata tuż pod lustrem wody. Widzę twarze, rozchylone usta, przerażone oczy. Czuję złość i zmęczenie na wylot przebite pragnieniem znalezienia się po drugiej stronie.
Właśnie po to wciąż ściskam w garści parzące światło - żeby zgasić nim strach i rozjaśnić spojrzenie, by z jego pomocą szybciej rozwiać znużenie.

wszechświat ma naturę kabaretek


W tym roku stałam się ostatecznie personifikacją fatum.
Świetnie się bawię.
Przyciągam do siebie niewyobrażalne pokłady nieszczęścia i równomienie obdzielam nimi otoczenie. Sprawiedliwie - każdemu według potrzeb.
Oczywiście demonstracyjnie mnie również przydarza się w ilości nadprogramowej to, co zwykły śmiertelnik nazywa pechem, a ja miłym urozmaiceniem egzystencji. Zwłaszcza wtedy, gdy udaje się osiągnąć stan skrajnego wyostrzenia niefartu. Charakteryzuje się on swoistym antylśnieniem - przyciąga uwagę niczym lokalna czarna dziurka, choć prawdę mówiąc, przesadą byłoby nazwanie go nawet czarnym oczkiem. Mimo skromnych rozmiarów  wysysa z rzeczywistości niewielkie ilości przekonania o zbalansowanej ciągłości istnienia. W ludzkich umysłach zaczyna mrugać jak ostrzegawcza diodka myśl, że życie, zupełnie tak jak Wszechświat, ma jednak strukturę zbliżoną do kabaretek. Po takim spostrzeżeniu człowiek nieodpowiedzialny ma ochotę wyskoczyć z narzuconej dwukierunkowości i domaga się większej liczby stopni swobody myśli.
Dlaczego jest to zachowanie skrajnie nieodpowiedzialne?
Otóż koralik ma naturę koralika, zgodnie z którą powinien być nanizany na sznureczek. Egzystencja koralika jest trójdzielna - potencjalna przed nawleczeniem, właściwa w trakcie wiszenia na żyłce i bezużyteczna po jej zerwaniu. W dogodnych warunkach ostatni etap może przejść w pierwszy.
I nagle koralik w przypływie idiotycznej samoświadomości zaczyna uznawać życie przed nanizaniem lub życie po uwolnieniu się ze sznurka za bardziej wartościowe. Turla się w szufladzie jak szalony albo - co chyba najgorsze - zachłystuje się przestrzenią podczas opadania po rozerwaniu naszyjnika. Swój upadek nazywa uwolnieniem.
Nie zauważa, że istoty istnienia zaczyna upatrywać wyłącznie w słowach. Podczas gdy przemianowanie pojęć niczego nie zmienia. Dodatkowa swoboda jest pozorna. Udaje mu się jedynie uzyskać wirtualne pogłębienie świadomości.
Taki koralik staje się kompletnie bezużyteczny dla świata, ale jest to dopiero przejaw zwyczajnej nieodpowiedzialności.
Problem dotyka skrajności i rozcina sobie palec, gdy ukryty pod szafką koralik, w najmniej dogodnym momencie wypchnięty na sam środek pokoju za sprawą kociej łapy czy innego poręcznego narzędzia losu, doznaje olśnienia, oślepia zwierzę, które wpada pod stopy kobiety niosącej tacę z kawą. Zawartość filiżanki w zwolnionym tempie zalewa cholernie ważne wyliczenia jakiegoś teoretyka a przypadkowo utworzony wzór daje początek nowemu kierunkowi sztuki lub kolejnej dziedzinie nauki (te szczegóły zależą już bezpośrednio od nastroju i determinacji poszczególnych kropelek).
Wiadomo, że nie ma niczego bardziej nieodpowiedzialnego od przypadkowej zmiany.

dawca umysłu


transfuzje obrazów
transplantacje idei

Brak zgodności grupy.
Brak zgodności tkankowej.

Idę przeszczepiać własne sny na niezbyt podatny grunt rzeczywistości.
Chociaż wiem, że organizm świata będzie je po kolei odrzucał, dopóki nie znajdę właściwych immunosupresantów i nie przestanę być ciałem obcym.
Trudno.
Niech się trochę ze mną pomęczy.

/aktualizacja testu mocy oddziaływania/


Czasami  dobór muzyki przypomina katowanie się.
Wykuwanie kształtu czaszki przy pomocy młota i kowadła,
jakby tylko to mogło wpłynąć na mózg.
Każde uderzenie dźwięku kończy się szarpaniną z układem limbicznym.

Pogłębiam odczucia.

Euforię.
Strach.

Czasami poddaję się delikatemu drżeniu strun, kopiąc w ten sposób głębszą studnię dla smutku.
Czasami pozwalam miękko rozrastać się pogodnemu duchowi, który później leciutko wibruje w zakończeniach nerwów.
Ale nie dziś.

Gdy ta muzyka narasta przed drugą minutą
nie mogę nie oderwać się od rzeczywistości
- czegokolwiek bym nie robiła -
rękami obejmuję głowę
ściskam z całych sił
jakbym bała się nagłej eksplozji
dociskam słuchawki
wplatam palce we włosy
napinam mięśnie
walcz! uciekaj!
ból i strach
ból i strach
ból i strach

nie mogę nie poruszać się od 2:50.
po prostu nie mogę.
i już.

gęstwina


Najgorsze są liany. Pnącza domysłów i niedomyśleń.
Gdy skojarzeniem jesteś w stanie powiązać wszystko ze wszystkim, gdy
dla dowolnych dwóch punktów stwarzasz sensowny ciąg
przyczynowo-skutkowy.. to największe oczywistości zaczynają wyglądać
podejrzanie.
Tak trafia się do przeklętej gęstwiny.
Przedzieram się przez nią i badam wytrwale, bo życie wymaga
interpretacji. Na potrzeby życia wybieram. Pod palcami przesuwa się
szybko przędza prawdopodobieństwa, a ja dotykiem - bo dotyk jest
poddanym intuicji - ustalam chwilową odpowiedź. Okraszam czasami
dodatkową analizą, ale momenty zbyt szybko się wymykają, by
racjonalność w takiej formie mogła nadążyć.
Czasami mam ochotę wyjść z gąszczu tych wszystkich możliwości.
Odetchnąć przestrzenią. Opuszczam wtedy lasy - zostawiam drzewa i idę w
stronę morza.

Odnajduję w końcu!
Ale co? Wieczność..?

Roślinność podchodzi pod sam brzeg i klęka. Na kolanach brnie coraz
dalej, coraz głębiej. Nie widać końca plątaniny. Nawet tutaj
namorzyny...
Ale ja też mogę
dalej, głębiej, mocniej
w stronę wieczności.

____________
Dla jasności,
choć pewnie zaciemnię obraz całości,
intuicją na swoje potrzeby nazywam mieszankę instynktu i wypadkowej
doświadczeń, zdarzeń, informacji, ale nie wynikającej ze świadomej,
racjonalnej analizy. Właściwa analiza następuje post hoc.
Dla jasności,
choć pewnie jeszcze bardziej zaciemnię obraz całości,
kiedy mówię drzewo - myślę przeszłość, teraźniejszość, przyszłość,
myślę drzewo (wierzba, dąb, akacja, wybierz własne ulubione), myślę
neuron, myślę etapy życia, myślę człowiek ....
kiedy mówię las - myślę - (zsumuj powyższe w ramach kategorii) (i domyśl synergię być może)
bo drzewo to !!!! dobry model.

Dla jasności,
żeby choć na koniec rozjaśnić z czyjąś pomocą obraz całości,
Rimbaud, który wyplątał się z pamięci dopiero przy ostatnich zdaniach.
(Nie mylić pokropkowego zaczerpnięcia oddechu z inspiracją)





Odnaleziono w końcu!

Ale co? Wieczność! Ona

Jest morzem, co się łączy

        Ze słońcem.



Dusza ma wiecznotrwała

Spełnia twoje życzenie,

Choć noc osamotniała,

A dzień trawią płomienie.



Pożegnałeś się zatem

Z wyrokującym światem,

Stadnych odczuć potrzebą!

Wzlatujesz w niebo...



- Nigdy więcej orietur.

Żadnego urojenia.

Nauka i czekanie

Mąk nie do uniknienia.



Nigdy jutra, płomieni

Atłasu, co się mieni,

        Twoja żarliwość

        To jedyne prawo.



Odnaleziono w końcu!

- Ale co? - Wieczność! Ona

Jest morzem, co się łączy

        Ze słońcem.

z dygresji


..porannych nieistotnych

:

Przestało przeszkadzać mi zdrabnianie mojego imienia.
Nie przywykłam. Po prostu "człowiek jest rzeczywiście bydlęciem, które może się przyzwyczaić nawet do tego, że nie może się przyzwyczaić".

,
To najczęściej wykorzystywany przeze mnie wyimek z Julia.

,
Ludzie mają problem z podniosłością wołacza.
Właściwie mogę to zrozumieć.
Uwielbiam wołacz, ale od czasu do czasu też miewam problemy.

,
..wieczornych wartych zapomnienia


:

Głęboko w szufladzie biurka znalazłam wstydliwie wciśniętą między dwa wykresy, zeszłoroczną notatkę. Treść jest  przerażająca.


"Różowe paznokcie i szal
gdy myśli czarne, lepkie i ciężkie
lekki krok i jasne spojrzenie
bo równowaga jest najważniejsza."

Mogę to wyjaśnić jedynie opętaniem. Kiedy nie jestem opętana, jestem uprzedzona.
,
Ależ cię wzięło na wynurzenia.

.

smuga myśli


Tasuję powoli karty. Najpierw sięgam po grubą talię złożoną z 365 dni roku, którego nie było. Oddzielam chwile nieważkie od zapamiętanych.

Później wyjmuję ważniejsze karty - z postaciami. Jednakże zamiast malowanych pamięcią twarzy widzę tylko kilka obrazów przedstawiających dłonie. Wiem. To ci, którzy pojedynczym gestem potrafią zmieniać moje nastroje. Ci, których palce szarpią właściwe struny. Delikatnie i z wyczuciem, co nie znaczy, że w ogóle nie boli. Ci, którym pozwalam dotkąć głębiej, wskutek czego bywam bezbronna. A tym samym mogę stać się naprawdę silna.
Pozostałe karty są puste.

/dopisek odautorski 00:39/
Z pustaków zbuduj sobie domek.
/dopisek odautorski 00:40/
A na ścianach będą dłonie.

*


Chwilowo.
Żyję przy powierzchni. Naskórkowo.
Niezgorszy rodzaj egzystnecji.
Lekkość bytu małej rybki skubiącej martwe komórki, które obrastają życie życie.
(skąd wiesz, ile waży byt rybki i czy nie ciężko jej go udźwignąć?)
Lepkość bytu małej rybki skubiącej martwe komórki, które obrastają życie w brudnej, zgęstniałej rzece.
Lepkość
odczuwana jako
spo-wol-nie-nie
nurtu
czasu.
Omijam wiry, które pozwalają dostrzec cykliczności.
Spływam.
Rozpuszczona.
Wtapiam się, topiąc przy tym lody.
Kontaktuję się ze wszystkim przez półprzepuszczalne błony i tak postępuje filtracja mojej osobowości.

To jeden z tych dni, w czasie których po każdym mrugnięciu widzę pod powiekami śnieg jak na ekranie telewizora, a w głowie słyszę szum. Otwieram oczy i na siatkówce powstaje obraz wielobarwnych płatków kwiatów na tle gęsto padającego z nieba śniegu. Szybciej od impulsów nerwowych, które utykają na skrzyżowaniu wzrokowym, miękko ryję w korze mózgu obraz białych kwiatów na tle wielobarwnych płatków śniegu gęsto padających z nieba.
Tak lepiej.
Opuszczenie powiek - szum.
Podniesienie powiek - obraz.
Szum.
Obraz.
Szum.
Obraz.

Można się przyzwyczaić.

(Tylko niech się komuś nie zacznie wydawać, że śnieg odbity w wewnętrznej fakturze powiek to jakaś durna metafora.)
(Metafory się skończyły.)

wielkie przegrane


Nic się tak w życiu nie udaje jak porażki.

Sukcesy są ważne, owszem, ale za każdą pokonaną granicą kryje się następna wymagająca przekroczenia. Mile łechcący i stymulujący proces, który jednak nie umywa się do dobrej przegranej.

Gwałtowne roztrzaskanie się o barierę potencjału rodzi konieczność bolesnego poskładania siebie z ostrych kawałeczków. Każdy kolejny odłamek to prywatna lekcja pokory stanowiąca jednocześnie poznawczą gratkę. Istnieje tylko jeden warunek - trzeba chcieć zrozumieć. Wtedy analiza fiaska okaże się więcej warta od analizy triumfu, ponieważ w trakcie przeprowadzania pierwszej z nich nie jest się pijanym zadowoleniem.
Czasami kwintesencją upadku jest podniesienie się, ponowienie próby i ostateczne zwycięstwo. Czasami kończy się wyłącznie na starciu błota z twarzy. W obu przypadkach niepowodzenie jest cennym kamieniem o ciekawej strukturze. Warto je wyszlifować, postawić na chwilę w widocznym miejscu, stanąć twarzą w twarz i patrzeć. A później skruszyć i powoli wypić gorzką zawiesinę. Tak, żeby po odstawieniu pustego szkła śladowe ilości goryczy jeszcze chrzęściły między zębami.
Wtedy można się uśmiechnąć.

Dowodem wartości katastrofy jest fakt, że historia kocha wielkich przegranych. A jeśli już jakaś postać nie ma odrobiny przyzwoitości i po triumfalnej serii z karabinu maszynowego nie ponosi spektakularnej klęski, to zdecydowanie powinna zadbać o wyeksponowanie odpowiedniej ilości wad charakteru. Ludzie akceptują doskonał20ość jedynie u bogów a nawet to sprawia im wielką trudność.

Niniejszym życzę wszystkim i sobie najwspanialszych klęsk!
(koniecznie osłodzonych zwycięstwami, to znane antidotum na frustrację)

Wznoszę toast za wielkich przegranych!

z cyklu - Sae otwiera dwie szuflady gigantycznej komody


W scenariuszu dnia dzisiejszego znalazło się gdzieś na drugim planie miejsce dla dwóch typów postaci.
Do pierwszego zaliczają się ludzie spod znaku "carpe diem", którzy nie czują potrzeby zastanawiania się nad przyszłością. Żyją tu i teraz, w wiecznie aktualnej krainie szczęśliwości. Są tak zajęci obgryzaniem do czysta kości teraźniejszości, że nawet perspektywa największej katastrofy z jutrzejszą datą nie jest w stanie ich poruszyć.
Drugą kategorię stanowią osoby z syndromem Scarlett O'Hara. Kłopoty teraźniejszości nie są im straszne, ponieważ będą myśleć o nich jutro. Jutro, jak wiadomo, posiada ciekawe właściwości. Po pierwsze nie nadchodzi. Po drugie, nawet jeśli wczorajsze jutro daje się we znaki poprzez dokuczliwe konsekwencje w teraźniejszości, problemy albo stopniowo rozmywają się w czasie (co świadczy o ich kiepskiej jakości, ale całkiem przyzwoitej kondycji wyobraźni), albo naturalnie przemijają, albo zaczynają przypominać tsunami. W ostatnim przypadku najlepiej od razu zacząć gonić jutro, które w ucieczce nie ma sobie równych, choć jest to już raczej działanie na pokaz.

W jednym dniu zestawienie postaw w postaci dwóch obrazów odbijanych w zwierciadle czasu. A cel pozostaje ten sam - usunięcie nieszczęścia ze świadomości.

A gdyby tak jeszcze raz odbić?
Żyć cierpieniem w teraźniejszości, myśleć o kłopotach przyszłości? Kolejne dwie szuflady, w których można zamknąć Kłapouchych codzienności. Popularniejsza jest jednak kombinacja zmagania z problemem w teraźniejszości i marzenia o szczęściu w przyszłości. Model iście bajkowy dla Kopciuszków uwięzionych w szarej i brudnej rzeczywistości. Tyle że niemodny. Podobnie jak przetrwalnikowa metoda Scarlett. Ciągle jeszcze wiedzie prym życie chwilą, bo ktoś skutecznie rozpuścił tę ideę w powietrzu, którym oddychamy. A ja się zwykle zastanawiam czy człowiek legitymujący się tą dewizą z równym zaangażowaniem zatraca się w cierpieniu, co w zadowoleniu. A może po prostu chwyta dni, jak radzi świat, a gdy koralik, który ma być nanizany na sznureczek życia, okazuje się trefny, wypuszcza go z rąk. Powinno nam przez tę procedurę głośno chrzęścić pod butami.

(Od razu widać, kiedy mi się nudzi. Wtedy tasuję w myślach zgrane karty. Gdybym chociaż zagrała w pokera... ale niee. Układam sobie bezstresowo pasjansa.)

czcze i pokrętne gadanie o jelitach


Słowa na wzór rzeczywistości stają się ostre i poszarpane. Gryzą, drapią, zdzierają powłoki myśli bez odrobiny delikatności, bez krztyny wyczucia.
Myślę - pomyślę bez ich użycia. Obrazami, zapachami, impulsami.. ale nie tak jak zawsze: tylko troszkę, z drapieżnym słowem gotowym do skoku i niesienia wsparcia. Tym razem wejdę w bezsłowność tak głęboko jak się da. Bez rusztowań.
Puszczam sznurki myśli i wypowiadam łagodnie ostatnie słowa - ułóżcie się w przedziwny wzór. Z napięciem śledzę falujące w powietrzu skrawki i ścinki, które gną ekwilibrystycznie wężowe cielska. Rozwidlone zakończenia tryskają kolorowymi zimnymi ogniami i subtelnie podbarwiają powietrze.
Będzie pięknie!
Na podłogę wyobraźni opada marny wiecheć.
No tak.
Czubkiem buta rozgrzebuję go delikatnie, potrącam martwe włókienka. Czuję się tak, jakbym miała wróżyć z jelit. Mam ochotę spuścić kurtynę, ale ze wszystkich stron przyglądają mi się steki tysięcy par oczu, które budują ściany i podłogi. Trochę bezradnie stoję na środku tej gigantycznej cytadeli spojrzeń. Stoję dziwnie, bo do wszystkich jestem zwrócona przodem, więc pewnie wiruję szybko, rodząc na poczekaniu złudzenia jednoczesności. Wiecheć wziął sobie do dwunastnicy jelitowe porównanie i obracając się wraz ze mną obryzguje wszystkie pozbawione powiek gałki oczne krwią i treścią. Dokładnie tak, jak miało to miejsce w jelitowych scenach batalistycznych, opisywanych gęsto a obficie w literaturze dla młodzieży. Jatka jak się patrzy. Ja tka bezsłowną opowieść. Jak się patrzy. Stoi pod ścianą dojony przez miniaturkę Czomolungmy i przygląda się scenie obojętnym wzrokiem.
Ja wie, że zbyt mocno skręca w skojarzeniową abstrakcję, a tu, na miejscu ściany przerastają żyłami i arteriami. Wszechogarniające tętnienie wypełnia przestrzeń. Podłoże zaczyna kurczyć się perystaltycznie. Przewracam się i osuwam pomiędzy kolejne skręty ożywionych sznurów myśli. Wystające kosmki ocierają się o moją twarz, co przywodzi na myśl rzęsiste trawy. Zapadam się w ich synchronicznym falowaniu, które może niszczyć światy, a przynajmniej mosty, które je łączą.
Wnikam głębiej.
Głębiej głębiej.
Gdzieś pod.
Nie, nie tam gdzie myślisz. Jeszcze niżej. Przenikam podłoże pod. Tam zostaję sam na sam z jelitową, rozedrganą, wilgotną kosmatością maskującą niewyobrażalnie wielkie przestrzenie.
Wyplączę się dopiero wtedy, gdy wygładzę powierzchnie.
A tymczasem kraina traw.
Skoro pamięć wyłuskała film z przeszłości, możemy iść na Parnassusa.

zeszłonoworoczny sne


Budzę się z zeszłego roku.
Najpierw czuję znamiona zmęczenia rozpuszczone pod powiekami i we włóknach mięśniowych. Powoli otwieram oczy, snuję się cieniście, półprzeźroczyście i stopniowo ścieram fragmenty ostatnich dni. Wciąż jeszcze żarzą się pozostałości płomieni pełni i intensywności, ale lepiej niech zostaną tylko w umyśle. Wytrząsam więc serpentyny z włosów, wygaszam iskierki fajerwerków na koniuszkach rzęs, rozbieram się z dotyków, wyłuskuję szepty i śmiechy z wszystkich dolinek małżowin usznych, przepłukuję usta, by usunąć posmak dyskusji, z synaps delikatnie odklejam wibrujące wspomnienia muzyki, ścieram z siatkówki ostatnie obrazy mglistych zmierzchów i nocy, błotnistych i wreszcie śnieżnych gór. Wkładam to wszystko do chaotycznie rozmieszczonych kasetek wspomnień i z nową siłą wchodzę w ciągłość bycia.
Wszystko wskazuje na to, że tym razem pięciodniowe rozmycie granicy nie zawiesi całego roku w próżni. Nie skaże mnie na dryfowanie w męczącej dziwności, którą pamięć już ładnie wyretuszowała. Szybkimi ruchami dłoni wygładziła fałdki niezadowolenia i zagięcia słabości.
Nie było źle. Nie było dobrze. Było inaczej.
A teraz.. teraz rośnie moc.
Czuję.
Zamykam oczy i słucham rzeczywistości. Jestem z nią tak zgrana, że nie muszę słyszeć samej siebie. Dostrajam się na innych poziomach. Zanurzona w muzyce tańczę jak szalona. Śmiech ustala nowy rytm.

Do you wanna dance?

pierwsza

!