oddymech

Świat powoli, bardzo powoli przestaje udawać, że jest prawdziwy. Wszystko zaczyna się od niewielkich opóźnień. Tramwaje kontynuują jazdę dopiero, gdy odwrócę głowę i zamyknę je w swoim polu widzenia. Zamarłe koty wznawiają bieg, kiedy dostrzegę je na środku ulicy. Zawisające w powietrzu ptaki pod wpływem spojrzenia, szybując, pomału przypominają sobie o konieczności machania skrzydłami. Rzeczywistość ostatecznie zamiera po spektaklu pozorów… Po drugiej stronie lustra to nie ona, tylko ja - zwalniam. Spowalniam się aż do zatrzymania. Dzień się mroczy. Zatapiam się w ulicznych światłach. Jestem szczęśliwa, kiedy idę. Jeszcze przez chwilę jestem sobą w sobie. Jestem ruchem. Jestem w czasie. Żyję. Dzień dobry wieczór rzeczywistość. Gałęzie wierzb rysują ledwie zamarzającą powierzchnię stawu, drobiny śniegu migoczą w świetle latarni, oddech miesza się ze wstążką iluminacji. Resztki myśli odparowują z płuc. A potem.. nieruchomieję wśród ścian i chyba pierwszy raz w życiu czuję się naprawdę obco. Nigdy i nigdzie nie czułam się obco, bo zawsze byłam w sobie. Bo byłam we właściwym węźle czasoprzestrzeni mojego życia. Siadam po turecku, gdy w głowie tłoczą się obrazki sprzed chwili, sprzed lat, z poprzedniego wcielenia. Kiedyś tak bardzo wrastałam w naturę, że w chwilach całkowitego bezruchu porastałam mchem. Miałam zieloną, zamszową skórę, a w ustach nieco szorstką, drobną trawkę, której rześki, cierpki smak przypominał o konieczności utrzymywania wyostrzonych zmysłów. Dziś już tylko pokrywam się kurzem. Obserwuję w ciszy narastającą warstewkę szarego pyłu o zapachu suszy. Nic nie tętni, nic nie bije, nic się nie odradza. Tylko pergaminowa cisza szeleści w podświadomości. Przekładam dni jej kolejnymi, wygładzonymi arkuszami, których stos narasta od dawna, ale nie chce płonąć. Kiedyś od suszy zajmowało się powietrze. Iskry wypalały na skórze płytkie znamiona w kształcie gwiazd. Trzaski przechodziły nagle w gromy wstrząsające niespodziewanie bytem. Ale te czasy już minęły. Dziś susza jest tylko preparatorem zwłok, cierpliwie czekający aż skończy się umieraniem z wysuszenia bez odczuwania pragnienia. Pamiętam czasy, gdy słowa grzęzły w miękkiej, żywej fizjologii. Rozkład i rozpad bulgotały ożywczo. Ferment, sprzeciw, bunt, walka. Wtedy było cokolwiek.

pinezka

Dawno już mi się to nie zdarzyło, ale wystarczył impuls, żeby wylała się ze mnie fala bezmyślności, okrucieństwa i jadu podlana tanim humorem i uproszczeniem. Na dodatek nieskierowana bezpośrednio, a płynąca cichym, bocznym nurtem na fali rozmowy. Niepotrzebnie. Nierozumnie. Źle. Niesprawiedliwie. Nie do wycofania. A ślad pozostał we mnie. Nie zmieniło to chyba niczego w rzeczywistości. Oby nie zmieniło. Zmieniło we mnie. Zostawiło osad. Zapamiętaj. Próbuję zrozumieć. Po co? Żeby w piątej warstwie podtekstu usprawiedliwić się przed sobą? Żeby umotywować decyzję? I po co tutaj? Publiczne wyznanie winy. Przecież nie po to by się pogrążyć, a żeby sobie ulżyć. Zupełnie nie moja taktyka, chyba że jednocześnie łączy się ze złudnym przekonaniem, że szczerość równoważy nieszczerość. Cóż. Uważności sobie życzę w codzienności.

oscylator kwantowy

Osiągnęłam kres. Wszystko jedno: górny czy dolny. Pewnie oba. Teraz już tylko odbijam się od jednego i drugiego. Jestem zupełna i brzydzę się tego stwierdzenia. Ślizgam się, próbuję myśleć, że można tunelować, ale zbyt żywe jest we mnie przekonanie, że matematyka jest nadrzędna względem fizyki, w każdym razie w sensie rozleglości i braku ograniczenia rzeczywistością. (Cicho domyślam, że może w fizyce mniej abstrakcji, ale więcej wyobraźni, lecz to niczego nie zmienia. Co najwyżej koloruje i czyni znośnym). To potworne, jak bardzo jestem ograniczona swoimi wyborami. Usiłuję uciekać w logikę, ale tam jest jeszcze gorzej, tym bardziej, że jestem kompletnie niewykształcona. Może to jest trop. Spuść ogary. Ślina, błoto, kurz. Wróć. Ostatecznie transformuję myśl w wyobrażenie, ale obrazy wyrastają tylko na nawozie trywialnych snów, dlatego staję na szczycie nietypowej góry, której szczyt ze wszystkich stron otacza przepaść. Jedyny możliwy kierunek - w dół w dół w dół. W górze nic już dla mnie nie ma, ponieważ kiedyś gdzieś zbyt mało, czegoś zabrakło, a może w ogóle nie ma i nigdy nie było potrzeby, by wspiąc się wyżej. Może nigdy nie chciałam, bo kiedyś nie poznałam i nie doświadczyłam dostatecznie dużo. Może to zależy od tego, czy wzrastałeś w słoneczku, czy w gnoju. Bo widzę wyraźnie, że gdy w gnoju oświetlanym słoneczkiem, wtedy rośnie się i w górę, i w dół jednocześnie, ale to nie są konary i korzenie, tylko jedno wielkie zwyrodnienie. Wrasta w siebie i rozrasta się w sobie do granicy nieznośności. I już nie wiadomo, co jest czym, co początkiem, a co końcem, co zdrowiem, co chorobą, chociaż to akurat lepiej, skoro wszystko jest tylko umową. Ja-ty, światło-mrok, życie-myśl. Wszystko staje się jednością. Odrębnością i jednością - jednocześnie. Nie wiesz skąd, nie wiesz dokąd. Przyciąga cię światło, przyciąga cię ciemność. Czarne światło czarnego słońca wschodzącego na dnie rozpadliny, w którą spadasz. W dół, głową w dół, ale w dole nie ma ognia, który by pochłonął, nie ma podmuchu, pomruku, syknięcia. Jest tylko pustka i czerń, i strach, że jednak czarne światło jest mrzonką, a ciemność po prostu brakiem jasności lub co gorsza niedowidzeniem. Zapadasz się z poczuciem, że to nie jest nieznane. Znasz już smak spadania. Nie zawieszenia. Nie lotu. Zwykłego, jednostajnego spadania ograniczonego oporem powietrza. Powietrza, które - spostrzegasz nagle - jest zwiesiną drobinek lodu. Coraz liczniejsze kryształki szarpią ubranie i skórę, drażnią fałdy głosowe, dlatego drapie cię w gradle. Ciebie-mnie. Osoba nie ma znacznia, ponieważ od początku nie do końca jestem w sobie. W przeciwnym razie nigdy bym nie rzuciła się w przepaść, a trwała na szczycie góry przy samej krawędzi pełna strachu i niezdecydowania. Przełamanie wymaga wyjścia poza siebie. Skutkiem ubocznym jest późniejsze nienadążanie z rejestrowaniem zjawisk, dostrzeganiem, byciem, przeżywaniem. Można spadać i w sytuacji orientować się z kilkusekundowym opóźnieniem. Kilka sekund to w i e c z n o ś ć. To opóźnienie, którego nie można nadrobić.

your focus determines your reality

Kiedy śpię, otaczają mnie ściany grubego, błękitnawego szkła. Wiem, choć ostatnio wcale nie śnię. Odnajduję się po omacku w przestrzeni rzeczy. Dotyk naprowadza mnie na tory właściwego działania, ale moja bezrefleksyjność w codzienności wywołuje niekontrolowane kawitacje. Puf. Rozdęcie pustki. Paf. W ułamku sekundy próżnia zapada się w sobie. Właśnie wtedy pytasz mnie, dlaczego nagle robię się taka blada. Dotykam cię poprzez warstwy błękitu i czuję tylko lekkie falowanie. Delikatną wibrację smutku. Projektuję. W błękicie.

w błękicie

Zamarzłam.