mysli wydłubane z plątaniny


Kwaśność porzeczek rodzi trzeźwe myśli. Kawa usypia. Upiory osądzą, co jest silniejsze.

Wchłaniam świat, kumulując energię. Z każdym spokojnym oddechem przyjmuję kolejną porcję. Bez pośpiechu. Konsekwentnie. Bez zbędnej wybiórczości. Wchłonę i przetworzę każdy kolor, który znajdzie się w pobliżu płuc. Nic się stamtąd nie wyrwie. Nie zostanie bez potrzeby wydalone z krwioobiegu. Jest dobrze.

Nie pal mostów.
Nie palę. Po prostu idę przed siebie. Nie odwracam się, nie zatrzymuję. Słyszę, jak mosty rozpadają się ze starości. Zaniedbane liny zrywają się przy najmniejszym podmuchu wiatru. Nie ma potrzeby odwrócenia głowy. To, co najważniejsze, mam w sobie. Tylko nieliczni od lat dotrzymują mi kroku, idą w podobnym kierunku. Towarzysze – gdy nie potrzeba mostów, mimo przepaści.

Porażająca jednorazowość. Spotkań, zaistnień, myśli, słów, butelek, stolików, ludzi... i życia. Niepotrzebnie znów rozmnażam słowa, gdy wszystko można zawrzeć w jednym. Odpowiedzi są duże prostsze niż mi się wydaje. Jak zawsze. Ale nie zawsze jest pod ręką małe, cygańskie dziecko z rozciętym policzkiem, które może przypomnieć, że mój wybór ogranicza się do „w prawo lub w lewo”. Dziecko, na które ludzie spoglądają podejrzliwie. Nie zawsze znajdą się sympatyczni bezdomni, którzy życzliwie zatroszczą się o moje kontakty ze strażą miejską a następnie zarysują przyszłość w świetlanych, prostych barwach. Nie zawsze stary Rom, który od lat utrzymuje się z żebrania, uświadamia mi, że jednorazowość wypala trwałe ślady w pamięci.
Ilość historii, których wysłuchałam na ulicach, dworcach, przystankach, w poczekalniach i w parkach jest naprawdę zadziwiająca... Obcy ludzie, którzy nagle zaczynają opowiadać, nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Zwłaszcza w świecie, w którym każdy chowa się w twardej skorupie swojej prywatności. Żeby wysłuchać dziwnych, odstających od ulicznego kolorowego tłumu ludzi muszę prawie zawsze najpierw wyjąć słuchawki z uszu...
W świecie wirtualnym jednorazowość jest chyba jeszcze bardziej wyraźna, ale tutaj paradoksalnie mosty nie rozpadają się tak łatwo. Światło jest trwalszym budulcem. Daleka droga nieco dłużej płonie. Czasami. Może jednorazowość jest tutaj bardziej oczywista, tym samym odczuwana w mniejszym stopniu. Ale jest. Przecież ten świat nas odbija, przenosimy tutaj swoje rzeczywiste przyzwyczajenia.

Znów odwiedzam salon krzywych luster. Przeglądam się w twarzach i analizuję zniekształcenia. Załamuję się w cudzych oczach i sprawdzam, na ile pozorny jest obraz, który powstaje. Nie, nie szukam potwierdzenia swojego istnienia. Po prostu zbieram dane. Powinny być aktualne i pochodzić z wielu źródeł. Dlatego przeglądam się w świeżych kałużach i w nowych wystawach sklepowych. Ja na siebie poprzez siebie.
W każdym odbiciu najciekawsze są zakrzywienia. Wydaje się, że nawet rzeczywistość, w miejscach, w których rysy twarzy się zniekształcają, staje się bardziej pognieciona.

czekając na burzę


   Smutek doskonale rozrzedza powietrze. Rodzi to przedziwną senność, każe patrzeć na świat spod na wpół przymkniętych powiek. Podobno nie można patrzeć jednocześnie przed siebie i na siebie. To oznacza, że albo pozwalam sobie trwać w pięknej iluzji, albo coś pękło w mojej psychice. Wyraźnie odczuwam, jak przenika przeze mnie świat, jak wnikam w ciasny splot rzeczywistości. Nawet pogoda wykazała odrobinę przyzwoitości i dostosowała się do miłościwie mi panującego wewnętrznego krajobrazu.
   Tylko ludzie nagle zaczęli przemieniać się w posągi. Zastygłe twarze, zmęczone, szklane oczy, pusty, mechaniczny głos. Każdy wystudiowany gest staje się parodią, świadczącą o długości stażu scenicznego. Ożywione przez szaleńca dzieła sztuki. Wszystkie zamierają w mojej głowie na czarno-białych fotografiach. Obce i odległe stworzenia z innej rzeczywistości, które dopiero na zdjęciach odsłaniają przede mną człowiecze oblicze. Mogę się nad nimi pochylić i przyjrzeć grze rozedrganych mięśni mimicznych pod skamieniałą skórą twarzy. Nie potrafię jednak patrzeć, jak pryskają kolejne wymiary budujące ich świat, jak zapadają się w sobie pudełka z ich  największymi skarbami. Skąd pomysł, że to wstyd spuścić wzrok. Gdzieś we mnie najwyraźniej jest zakorzenione przeświadczenie, że tragedie zasługują na świadków. Patrzę więc wbrew sobie i w zgodzie ze sobą.
   W tle wiele gitar akustycznych. W fado. W starych, rockowych balladach. Swój smutek usiłuję roztopić w cudzym żalu. A gdy zgodnie z przewidywaniami to nie pomaga, zmieniam tło na cięższe i dużo gęstsze. Nie ma już gitar akustycznych. Smutek pozostaje. I tak naprawdę cieszy mnie to. Można użyć wielu słów, ale po co, jeśli wystarczy tylko jedno.

Saudade.
   Dużo we mnie wspomnień, dużo przeszłości, wielu ważnych ludzi. Niektórzy zniknęli tak nagle, ale nie mogą przestać trwać. Tak trudno mi uwierzyć, że pozostali tylko w pamięci. Jak wiele może zmienić jeden człowiek, tylko lekko muskając rzeczywistość? Jak drobna sieć pajęczych nici może zmienić bieg zdarzeń tego śmiesznie małego świata? Jaką moc ma deszcz padający na pajęczynę, chłód pokrywający ostrymi kryształkami mocne włókna, które ciasno oplatają ludzi?
   Poczwarka świata ukryta przed naszym wzrokiem w wielkim zamrożonym kokonie.

krzyk krwi


Jestem pulsowaniem. Całe życie skondensowało się i ciężką parą wniknęło w arterie. Teraz krew jest nie tylko symbolem... krew jest życiem. Czuję to życie w sobie, w każdym najmniejszym naczyniu wystukuje rytm egzystencji. Jakieś male zwierzątko obco szamocze się w klatce piersiowej. A ja, gdy zamknę oczy, widzę jego otwierające się i zamykające paszcze na czarno-białym obrazie.
Szum przytłumił dźwięki z zewnątrz, mogę wreszcie bez zakłóceń wsłuchać się w siebie. Może... w końcu... zrozumieć... Każda komórka mojego ciala drży, nasiąknięta krwią. Wielokrotnie wzmocniony dźwięk staje się wyraźny i czysty. Tak może krzyczeć tylko krew. Pierwotna i dzika natura żarłocznie przygląda się rzeczywistości. Nigdy jeszcze nie było w moim oddechu tyle tęsknoty i nienasycenia.
Myśli płyną wolniej. Już od tylu dni w klatce czaszki szaleńczo trzepoczą skrzydłami ćmy. Pył przysypał bruzdy mózgu. Żaden jałowy impuls nie pokona ustalonej drogi. Wkrótce pozostaną tylko kruche szkielety zamarłe w misternym splocie. Dotknij mojej głowy, a rozsypie się na tryliony niezauważalnych okruchów. To nic... To tylko kolejne potłuczone zwierciadło. Pęknięty kryształ. To nic... Przecież już wcześniej myślałam tylko w czerni płytkich wód płodowych zamieszkanych przez embrion chorego mózgu. Gdzieś tam pasożytniczo przycupnęła niedorozwinięta dusza. Zaglądam w jej źrenice. I nagle okazuje się, że dusza składa się tylko ze źrenic. Otworów, w których nawet nieskończoność musi się skończyć. "Look into your abyss"...
Też mi odkrycie.
Drwiący uśmiech drży na ustach. Nawet ironia dała się uwieść rezonansowej częstotliwości krwi.
Jestem pulsowaniem. Jestem drżeniem bez bojaźni.
Jestem.
A na dodatek... gdzieś-tam-w-Głębi jestem sobą